Przyłączenie do misji, liczącej obecnie 246 nieuzbrojonych obserwatorów, Stanów Zjednoczonych lub krajów spoza UE jakąkolwiek interwencję Rosji uczyniłoby "politycznie bardzo kosztowną" - powiedziała w poniedziałek Eka Tkeszelaszwili z Narodowej Rady Bezpieczeństwa.
"Zawsze bardzo trudno wskazać, jakie czerwone linie Rosja ostatecznie mogłaby uszanować, ponieważ w zeszłym roku widzieliśmy, że przekroczyła większość takich linii, które mogliśmy sobie wyobrazić" - wyjaśniła Tkeszelaszwili, była szefowa dyplomacji.
Z kolei Peter Semneby, specjalny przedstawiciel UE na Południowy Kaukaz, poinformował "NYT", że członkowie "27" prowadzą "nieformalne rozmowy" o ewentualnym zaproszeniu USA do misji. Dodał, że UE "odnotowała zainteresowanie po stronie gruzińskiej", ale decyzji w tej sprawie formalnie nie ma jeszcze w agendzie.
Nowojorski dziennik pisze, że temat niemal z pewnością wróci w czasie wizyty w tym tygodniu w Gruzji amerykańskiego wiceprezydenta Joe Bidena, który uda się tam wprost z Ukrainy. Jego wizyta po wcześniejszym spotkaniu prezydentów USA i Rosji - Baracka Obamy i Dmitrija Miedwiediewa - ma zapewnić Kijów i Tbilisi, że USA podtrzymują swoje wsparcie pomimo poprawy relacji z Rosją.
Reakcja Bidena na propozycję rozszerzenia misji pokaże, jak daleko to poparcie sięga - podkreśla gazeta.
Każdy krok amerykańskiego wiceprezydenta będzie "bardzo, bardzo uważnie" analizowany w Moskwie - ocenił Andranik Migranian z nowojorskiego Instytutu Demokracji i Współpracy, grupy badawczej wspieranej przez Kreml. Rosyjscy przywódcy byli pod wrażeniem niedawnej wizyty Obamy w Moskwie, ale sądzą, że wizyta Bidena w Kijowie i Tbilisi w sposób bardziej prawdziwy oddaje intencje Waszyngtonu - dodał.
Unijna misja jest jedyną misją obserwacyjną w Gruzji po wycofaniu się - pod presją Rosji - obserwatorów ONZ i Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE). W obu uczestniczyli Amerykanie.
ND, PAP