W ostatnich tygodniach Al Kaida wyraźnie zaktywizowała się, podejmując coraz bardziej śmiałe działania. Świat patrzy z niepokojem w stronę Półwyspu Arabskiego. Czy Jemen podzieli los Afganistanu? Temat obszernie opisano w amerykańskim New York Timesie.
24 grudnia 2009 roku, tuż przed świtem, amerykańska rakieta poszybowała wysoko w stronę południowego krańca Półwyspu Arabskiego, ku dolinie Rafadh w jemeńskiej prowincji Shabwa, a następnie uderzyła w niewielką, kamienną chatę, w której nocowało pięciu młodych mężczyzn. Obudzony odgłosem wybuchu, Ali Muhammad Ahmed ruszył na miejsce zdarzenia. Domyślał się już, co stało się kilka kilometrów od jego domu. Zaledwie tydzień wcześniej dziesiątki ludzi zginęły w sąsiedniej prowincji w wyniku amerykańskiego ataku lotniczego będącego elementem szeroko zakrojonych walk z bojownikami Al Kaidy. Stany Zjednoczone potwierdziły co prawda swój udział w atakach przeprowadzonych z powietrza, nigdy jednak publicznie nie przyznały, że używają rakiet.
Z Alim Muhammadem Ahmedem Robert F. Worth, autor artykułu w NYT, spotkał się kilka tygodni po ataku na dolinę Rafadh. Było to już po tym, jak jemeński odłam Al Kaidy przyznał się do próby zamachu poprzez podłożenie bomby w samolocie lecącym do Detroit w dniu Bożego Narodzenia. Te ostatnie wydarzenia wywołały światową dyskusję: czy nowy front walki z terroryzmem nie będzie przebiegać właśnie przez Jemen? Dotychczas niezbyt dobrze znane statystyki dotyczące tego kraju zaczęły pojawiać się we wszystkich stacjach telewizyjnych: Jemen to najbiedniejsze państwo arabskiego świata, o silnie konserwatywnej i wyjątkowo szybko zwiększającej się populacji, obecnie liczącej 23 mln. Zasoby ropy naftowej są na wyczerpaniu, a ponadto Jemen już wkrótce może stać się pierwszym państwem na świecie, w którym wyczerpią się zasoby wody pitnej. Słaby i skorumpowany rząd nie radzi sobie z rebeliantami i wpływowymi rodami. Wielu żywi obawy, że Al Kaida znalazła schronienie w bardziej odległych prowincjach położonych na wschód od stolicy, Sany, podobnie jak ma to miejsce w Afganistanie czy Pakistanie.
– Ciała położyliśmy pod drzewami. Jeden z mężczyzn był z mojego rodu. Dopiero co dołączył do Al Kaidy, to była pierwsza noc spędzona z tamtymi – Ahmed opowiada cicho o niedawnych wydarzeniach. W czasie rozmowy Ahmed daje do zrozumienia, że uważa amerykański atak w dolinie Rafadh za niesprawiedliwy – Wiedzieliśmy, że to Al Kaida, ale oni byli przecież młodzi, nic nie zrobili, a poza tym byli miejscowi.
Większość ludzi z doliny było spokrewnionych z zabitymi lub znała ich dobrze. Ofiary właściwie nie wyróżniały się niczym spośród mieszkańców, z których prawie wszyscy posiadają broń i czują głęboką niechęć do jemeńskiego rządu.
2 tys. lat temu ziemie na wschód od Sany należały do najbogatszych w tym czasie królestw na całej kuli ziemskiej. Starożytni Rzymianie nazywali tę krainę „Arabia Felix" - Szczęśliwą Arabią. Dziś region na wschodzie to jałowy nieużytek. Większość ludzi żyje tu za mniej niż 2 dolary na dzień, choć pod sobą mają złoża gazu i ropy. Istnieje niewiele sposobów utrzymania się poza przemytem, hodowlą kóz i porwaniami dla okupów. Region ten jest ponadto stale obszarem działań wojennych. Zatargi pomiędzy poszczególnymi rodami zawsze należały do stałych elementów tutejszego życia, w ostatnich latach jednak ich częstotliwość i brutalność wzrosła do tego stopnia, że szacunkowo nawet jedna czwarta mieszkańców nie może chodzić do szkoły czy pracy ze strachu przed śmiercią. Spory często przeradzają się w istne bitwy z użyciem broni maszynowej, a i pojawienie się z moździerzem w sąsiedniej wsi nie należy do rzadkości. Nikt nie wie, ile osób ginie w takich porachunkach - Khaled Fattah, socjolog zajmujący się tą tematyką, mówi o setkach ofiar każdego roku, co i tak jest szacunkiem umiarkowanym.
Po opuszczenie prowincji Sany w Jemenie trudno o widoczne znaki obecności władzy państwowej. Wydawać by się mogło, że każdy nosi tu na ramieniu karabin AK-47. Tylko w przypadku ukrytych w plątaninie drutu kolczastego pól naftowych i gazowych, będących pod ciągłą obserwacją czujnych strażników, nie może być wątpliwości, że przedstawiają dla rządu dużą wartość. Ale i w stolicy prawo zdaje się budzić o wiele mniejszy respekt, niż w innych krajach arabskich. Nawet w przypadkach tak poważnych, jak morderstwo, zdarza się, że mieszkańcy w ogóle nie wzywają policji – służby te są tak skorumpowane i niekompetentne, że wielu postrzega je jako zupełnie bezużyteczne.
Zaatakowana przez Amerykanów dolina Rafadh może pod wieloma względami służyć za wzorzec do omawiania cech obszarów obieranych w Jemenie przez Al Kaidę na kryjówki. Położona pośród gór zamieszkanych przez pawiany, dolina nie dysponuje żadną utwardzaną drogą, samochody muszą natomiast poruszać się krętymi szlakami górskimi. Nie ma ani publicznego dopływu wodociągu, ani prądu, ani działającej szkoły. Rafadh została wyniszczona konfliktem plemiennym, w którym dziesiątki ludzi zginęły, wielu innych zostało rannych, a wszystko to na obszarze o zaledwie kilku setkach mieszkańców w ogóle.
W Rafadh zjawił się pewnego dnia 2006 roku wywodzący się z tych okolic Fahd al-Quso, członek Al Kaidy. Był poszukiwany przez USA w związku z atakiem bombowym na amerykański niszczyciel „Cole", w którym to zginęło 17 żołnierzy. Dla rządu był to już wtedy człowiek wyjęty spod prawa, co samo w sobie zapewniło mu ciepłe powitanie w Rafadh. Władze nie cieszą się zaufaniem, a ten, kto pozostaje z nimi w konflikcie, postrzegany jest jako ofiara i budzi współczucie.
Ubiegłego lata przez wioskę zaczęli przewijać się obcy mężczyźni z Al Kaidy, a mieszkańcy udzielali im schronienia. I to nie tylko dlatego, że łączy ich wspólna wrogość wobec rządu. Quso zaoferował zapewnienie miejscowej szkole 16 nauczycieli, podczas gdy władze (dopiero po długich rozmowach) zgodziły się w odpowiedzi przysłać 6. Nie obyło się bez komentarza, że miejscowość przyjmująca pomoc od Al Kaidy zasługuje na najgłębszą pogardę. Dla mieszkańców sytuacja przedstawiała się jednak inaczej: ich zdaniem lepsza taka pomoc, niż chowanie dzieci na analfabetów.
Mówiąc o rządzie, ludzie w Jemenie mają tak naprawdę na myśli tylko jedną osobę: Alego Abdullaha Saleha. Istnieje wiele partii politycznych, ale państwem kieruje w rzeczywistości mężczyzna rządzący zupełnie jak szejk, z własnym rodem jako zapleczem politycznym i nieustannie starający się eliminować pojawiających się rywali. Ali Abdullah Saleh do władzy doszedł w 1978. Nikt nie podejrzewał nawet, że uda mu się pozostać przy swojej funkcji na dłużej. Minęły jednak trzy dziesiątki lat, a on wciąż zachowuje sztywną sylwetkę żołnierza.
Począwszy od 1962 roku saudyjska rodzina królewska patrzyła na zainteresowany demokratyzacją Jemen z niepokojem. Lokalnych szejków zaczęto sowicie wspierać finansowo, by zwiększyć ich wpływy. Saudyjczycy, mając u boku także część Jemeńczyków, zaczęli w sąsiednim kraju rozpowszechniać swoją twardą, bezkompromisową odmianę islamu. Gdy ich wpływy zauważalnie wzrosły, Saleh związał się bliżej ze środowiskiem radykałów. Jednak pierwszą poważną oznaką, że dżihadyści stanowić będą problem, był atak na amerykański niszczyciel w jemeńskim porcie Aden. Zginęło wówczas 17 Amerykanów. Rok później, po 11 września 2001, poważnie obawiając się inwazji amerykańskich wojsk, Saleh zjawił się w Waszyngtonie, by zadeklarować swe wsparcie. W samym Jemenie polecił siłom bezpieczeństwa zorganizować obławę na dawnych dżihadystów, których następnie jak jeden mąż osadzono w więzieniach bez procesu sądowego.
Saleh przez całe lata usilnie próbował znaleźć kompromisowe rozwiązanie, pozwalające na współpracę i z radykałami, i z Amerykanami. Próbował dżihadystów wziąć po parasol państwowej opieki, z czego jednak wycofał się, gdy część z nich powróciła do terroryzmu. Niektórzy z nich udali się o Iraku, skąd wrócili przeszkoleni i bogatsi w nowe doświadczenia, a częstotliwość i brutalność przeprowadzanych ataków zwiększyła się. Dzięki interwencji mediatorów Salehowi udało się skłonić do zaprzestania walki 20 ludzi znajdujących się na rządowej liście najbardziej poszukiwanych. Nie udało się to jednak nigdy w przypadku chociażby Nassera al-Wuhayshi’ego, przywódcy jemeńskiej frakcji Al. Kaidy, czy jego zastępców.
W międzyczasie w USA rosły niepokoje spowodowane wzmocnieniem Al Kaidy w Jemenie, a także tendencją Saleha, by postrzegać to jako problem rodzinny, który można i należy rozwiązać dzięki dialogowi. Mówiono o weteranach dżihadu, którzy mieli przybywać do Jemenu z Afganistanu i Somalii. Ubiegłego lata gen. David H. Petraeus, ówczesny głównodowodzący amerykańskimi siłami zbrojnymi na wschodzie, odwiedził Sanę i zwiększył liczbę żołnierzy z USA szkolących Jemeńczyków do walki z terroryzmem, unikając jednak zbędnego rozgłosu. Jesienią 2009 oddelegowana grupa żołnierzy amerykańskich spotkała się z Salehem, któremu przedstawiono niepodważalny dowód na to, że Al Kaida obrała soobie teraz jego i jego rodzinę za swój cel. Wydaje się, że to właśnie znacząco wpłynęło na stosunek głowy państwa: bardziej zdecydowanie niż kiedykolwiek wcześniej atakowano cele związane z Al Kaidą, także w koordynacji z powietrznymi atakami w grudniu.
Ale tego typu taktyka ataków nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę. Prawdziwy problem w tym, że jeśli nic się nie zmieni, Jemen ze swoją niewiarygodną korupcją, mnóstwem buntowników, zasobami ropy i wody na wyczerpaniu, a także coraz bardziej dotkliwą biedą, wkrótce może pogrążyć się w zupełnym chaosie. Autor artykułu rozmawiał z licznymi oficjelami w Waszyngtonie i dyplomatami w Sanie. Wszyscy zgodnie twierdzą, że tak naprawdę nie mają żadnej strategii działania, po części dlatego, że brak rzetelnych i wiarygodnych ekspertyz na temat faktycznej kondycji państwa. Oficjalna polityka Stanów Zjednoczonych jest tu dwojaka: chodzi z jednej strony o pomoc lokalnym siłom w wykurzeniu członków Al Kaidy z ich kryjówek, a z drugiej o pomoc humanitarną i pomoc w rozwoju, których brak uznaje się za jedną z przyczyn zaistnienia w danym miejscu radykalizmu. Dyplomaci przyznają też, że nie ma pomysłu, jak skutecznie zwalczyć szerzącą się korupcję, rozwiązać problem słabego rządu i ekonomii.
Jeśli chodzi o Al Kaidę, ta ma bardzo konkretną strategię rozwoju w Jemenie. W styczniu zeszłego roku upubliczniono w Internecie wysokiej jakości nagranie z czterema mężczyznami z flagą w tle. Najważniejszym przesłaniem była zapowiedź połączenia się Al Kaidy z Arabii Saudyjskiej z frakcją jemeńską w przeciągu miesiąca. Nowa grupa przyjęła w swe szeregi bojowników saudyjskich, z którymi tamtejszy rząd rozprawił się bardzo zdecydowanie. Ich celom nie można odmówić ambicji: stworzenie bazy wypadowej dla przeprowadzania ataków w całym regionie, a w dalszej perspektywie – zastąpienie niewiernych z rządów obu krajów państwem teokratycznym.
W przeciągu ostatnich tygodni Al Kaida wyjątkowo się zaktywizowała, rzucając groźby i wzywając do zbrojenia się. Wydaje swój internetowy magazyn, a także anglojęzyczny magazyn online o nazwie „Inspire". 19 czerwca jej członkowie zaatakowali siedzibę Politycznej Organizacji Bezpieczeństwa w mieście Aden, uwalniając więźniów podejrzanych o przynależność do Al Kaidy i uciekając bez szwanku.
Jemen niewątpliwie wymaga interwencji, militarnej bądź humanitarnej. Czy stanie się nowym Afganistanem?
KW
Z Alim Muhammadem Ahmedem Robert F. Worth, autor artykułu w NYT, spotkał się kilka tygodni po ataku na dolinę Rafadh. Było to już po tym, jak jemeński odłam Al Kaidy przyznał się do próby zamachu poprzez podłożenie bomby w samolocie lecącym do Detroit w dniu Bożego Narodzenia. Te ostatnie wydarzenia wywołały światową dyskusję: czy nowy front walki z terroryzmem nie będzie przebiegać właśnie przez Jemen? Dotychczas niezbyt dobrze znane statystyki dotyczące tego kraju zaczęły pojawiać się we wszystkich stacjach telewizyjnych: Jemen to najbiedniejsze państwo arabskiego świata, o silnie konserwatywnej i wyjątkowo szybko zwiększającej się populacji, obecnie liczącej 23 mln. Zasoby ropy naftowej są na wyczerpaniu, a ponadto Jemen już wkrótce może stać się pierwszym państwem na świecie, w którym wyczerpią się zasoby wody pitnej. Słaby i skorumpowany rząd nie radzi sobie z rebeliantami i wpływowymi rodami. Wielu żywi obawy, że Al Kaida znalazła schronienie w bardziej odległych prowincjach położonych na wschód od stolicy, Sany, podobnie jak ma to miejsce w Afganistanie czy Pakistanie.
– Ciała położyliśmy pod drzewami. Jeden z mężczyzn był z mojego rodu. Dopiero co dołączył do Al Kaidy, to była pierwsza noc spędzona z tamtymi – Ahmed opowiada cicho o niedawnych wydarzeniach. W czasie rozmowy Ahmed daje do zrozumienia, że uważa amerykański atak w dolinie Rafadh za niesprawiedliwy – Wiedzieliśmy, że to Al Kaida, ale oni byli przecież młodzi, nic nie zrobili, a poza tym byli miejscowi.
Większość ludzi z doliny było spokrewnionych z zabitymi lub znała ich dobrze. Ofiary właściwie nie wyróżniały się niczym spośród mieszkańców, z których prawie wszyscy posiadają broń i czują głęboką niechęć do jemeńskiego rządu.
2 tys. lat temu ziemie na wschód od Sany należały do najbogatszych w tym czasie królestw na całej kuli ziemskiej. Starożytni Rzymianie nazywali tę krainę „Arabia Felix" - Szczęśliwą Arabią. Dziś region na wschodzie to jałowy nieużytek. Większość ludzi żyje tu za mniej niż 2 dolary na dzień, choć pod sobą mają złoża gazu i ropy. Istnieje niewiele sposobów utrzymania się poza przemytem, hodowlą kóz i porwaniami dla okupów. Region ten jest ponadto stale obszarem działań wojennych. Zatargi pomiędzy poszczególnymi rodami zawsze należały do stałych elementów tutejszego życia, w ostatnich latach jednak ich częstotliwość i brutalność wzrosła do tego stopnia, że szacunkowo nawet jedna czwarta mieszkańców nie może chodzić do szkoły czy pracy ze strachu przed śmiercią. Spory często przeradzają się w istne bitwy z użyciem broni maszynowej, a i pojawienie się z moździerzem w sąsiedniej wsi nie należy do rzadkości. Nikt nie wie, ile osób ginie w takich porachunkach - Khaled Fattah, socjolog zajmujący się tą tematyką, mówi o setkach ofiar każdego roku, co i tak jest szacunkiem umiarkowanym.
Po opuszczenie prowincji Sany w Jemenie trudno o widoczne znaki obecności władzy państwowej. Wydawać by się mogło, że każdy nosi tu na ramieniu karabin AK-47. Tylko w przypadku ukrytych w plątaninie drutu kolczastego pól naftowych i gazowych, będących pod ciągłą obserwacją czujnych strażników, nie może być wątpliwości, że przedstawiają dla rządu dużą wartość. Ale i w stolicy prawo zdaje się budzić o wiele mniejszy respekt, niż w innych krajach arabskich. Nawet w przypadkach tak poważnych, jak morderstwo, zdarza się, że mieszkańcy w ogóle nie wzywają policji – służby te są tak skorumpowane i niekompetentne, że wielu postrzega je jako zupełnie bezużyteczne.
Zaatakowana przez Amerykanów dolina Rafadh może pod wieloma względami służyć za wzorzec do omawiania cech obszarów obieranych w Jemenie przez Al Kaidę na kryjówki. Położona pośród gór zamieszkanych przez pawiany, dolina nie dysponuje żadną utwardzaną drogą, samochody muszą natomiast poruszać się krętymi szlakami górskimi. Nie ma ani publicznego dopływu wodociągu, ani prądu, ani działającej szkoły. Rafadh została wyniszczona konfliktem plemiennym, w którym dziesiątki ludzi zginęły, wielu innych zostało rannych, a wszystko to na obszarze o zaledwie kilku setkach mieszkańców w ogóle.
W Rafadh zjawił się pewnego dnia 2006 roku wywodzący się z tych okolic Fahd al-Quso, członek Al Kaidy. Był poszukiwany przez USA w związku z atakiem bombowym na amerykański niszczyciel „Cole", w którym to zginęło 17 żołnierzy. Dla rządu był to już wtedy człowiek wyjęty spod prawa, co samo w sobie zapewniło mu ciepłe powitanie w Rafadh. Władze nie cieszą się zaufaniem, a ten, kto pozostaje z nimi w konflikcie, postrzegany jest jako ofiara i budzi współczucie.
Ubiegłego lata przez wioskę zaczęli przewijać się obcy mężczyźni z Al Kaidy, a mieszkańcy udzielali im schronienia. I to nie tylko dlatego, że łączy ich wspólna wrogość wobec rządu. Quso zaoferował zapewnienie miejscowej szkole 16 nauczycieli, podczas gdy władze (dopiero po długich rozmowach) zgodziły się w odpowiedzi przysłać 6. Nie obyło się bez komentarza, że miejscowość przyjmująca pomoc od Al Kaidy zasługuje na najgłębszą pogardę. Dla mieszkańców sytuacja przedstawiała się jednak inaczej: ich zdaniem lepsza taka pomoc, niż chowanie dzieci na analfabetów.
Mówiąc o rządzie, ludzie w Jemenie mają tak naprawdę na myśli tylko jedną osobę: Alego Abdullaha Saleha. Istnieje wiele partii politycznych, ale państwem kieruje w rzeczywistości mężczyzna rządzący zupełnie jak szejk, z własnym rodem jako zapleczem politycznym i nieustannie starający się eliminować pojawiających się rywali. Ali Abdullah Saleh do władzy doszedł w 1978. Nikt nie podejrzewał nawet, że uda mu się pozostać przy swojej funkcji na dłużej. Minęły jednak trzy dziesiątki lat, a on wciąż zachowuje sztywną sylwetkę żołnierza.
Począwszy od 1962 roku saudyjska rodzina królewska patrzyła na zainteresowany demokratyzacją Jemen z niepokojem. Lokalnych szejków zaczęto sowicie wspierać finansowo, by zwiększyć ich wpływy. Saudyjczycy, mając u boku także część Jemeńczyków, zaczęli w sąsiednim kraju rozpowszechniać swoją twardą, bezkompromisową odmianę islamu. Gdy ich wpływy zauważalnie wzrosły, Saleh związał się bliżej ze środowiskiem radykałów. Jednak pierwszą poważną oznaką, że dżihadyści stanowić będą problem, był atak na amerykański niszczyciel w jemeńskim porcie Aden. Zginęło wówczas 17 Amerykanów. Rok później, po 11 września 2001, poważnie obawiając się inwazji amerykańskich wojsk, Saleh zjawił się w Waszyngtonie, by zadeklarować swe wsparcie. W samym Jemenie polecił siłom bezpieczeństwa zorganizować obławę na dawnych dżihadystów, których następnie jak jeden mąż osadzono w więzieniach bez procesu sądowego.
Saleh przez całe lata usilnie próbował znaleźć kompromisowe rozwiązanie, pozwalające na współpracę i z radykałami, i z Amerykanami. Próbował dżihadystów wziąć po parasol państwowej opieki, z czego jednak wycofał się, gdy część z nich powróciła do terroryzmu. Niektórzy z nich udali się o Iraku, skąd wrócili przeszkoleni i bogatsi w nowe doświadczenia, a częstotliwość i brutalność przeprowadzanych ataków zwiększyła się. Dzięki interwencji mediatorów Salehowi udało się skłonić do zaprzestania walki 20 ludzi znajdujących się na rządowej liście najbardziej poszukiwanych. Nie udało się to jednak nigdy w przypadku chociażby Nassera al-Wuhayshi’ego, przywódcy jemeńskiej frakcji Al. Kaidy, czy jego zastępców.
W międzyczasie w USA rosły niepokoje spowodowane wzmocnieniem Al Kaidy w Jemenie, a także tendencją Saleha, by postrzegać to jako problem rodzinny, który można i należy rozwiązać dzięki dialogowi. Mówiono o weteranach dżihadu, którzy mieli przybywać do Jemenu z Afganistanu i Somalii. Ubiegłego lata gen. David H. Petraeus, ówczesny głównodowodzący amerykańskimi siłami zbrojnymi na wschodzie, odwiedził Sanę i zwiększył liczbę żołnierzy z USA szkolących Jemeńczyków do walki z terroryzmem, unikając jednak zbędnego rozgłosu. Jesienią 2009 oddelegowana grupa żołnierzy amerykańskich spotkała się z Salehem, któremu przedstawiono niepodważalny dowód na to, że Al Kaida obrała soobie teraz jego i jego rodzinę za swój cel. Wydaje się, że to właśnie znacząco wpłynęło na stosunek głowy państwa: bardziej zdecydowanie niż kiedykolwiek wcześniej atakowano cele związane z Al Kaidą, także w koordynacji z powietrznymi atakami w grudniu.
Ale tego typu taktyka ataków nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę. Prawdziwy problem w tym, że jeśli nic się nie zmieni, Jemen ze swoją niewiarygodną korupcją, mnóstwem buntowników, zasobami ropy i wody na wyczerpaniu, a także coraz bardziej dotkliwą biedą, wkrótce może pogrążyć się w zupełnym chaosie. Autor artykułu rozmawiał z licznymi oficjelami w Waszyngtonie i dyplomatami w Sanie. Wszyscy zgodnie twierdzą, że tak naprawdę nie mają żadnej strategii działania, po części dlatego, że brak rzetelnych i wiarygodnych ekspertyz na temat faktycznej kondycji państwa. Oficjalna polityka Stanów Zjednoczonych jest tu dwojaka: chodzi z jednej strony o pomoc lokalnym siłom w wykurzeniu członków Al Kaidy z ich kryjówek, a z drugiej o pomoc humanitarną i pomoc w rozwoju, których brak uznaje się za jedną z przyczyn zaistnienia w danym miejscu radykalizmu. Dyplomaci przyznają też, że nie ma pomysłu, jak skutecznie zwalczyć szerzącą się korupcję, rozwiązać problem słabego rządu i ekonomii.
Jeśli chodzi o Al Kaidę, ta ma bardzo konkretną strategię rozwoju w Jemenie. W styczniu zeszłego roku upubliczniono w Internecie wysokiej jakości nagranie z czterema mężczyznami z flagą w tle. Najważniejszym przesłaniem była zapowiedź połączenia się Al Kaidy z Arabii Saudyjskiej z frakcją jemeńską w przeciągu miesiąca. Nowa grupa przyjęła w swe szeregi bojowników saudyjskich, z którymi tamtejszy rząd rozprawił się bardzo zdecydowanie. Ich celom nie można odmówić ambicji: stworzenie bazy wypadowej dla przeprowadzania ataków w całym regionie, a w dalszej perspektywie – zastąpienie niewiernych z rządów obu krajów państwem teokratycznym.
W przeciągu ostatnich tygodni Al Kaida wyjątkowo się zaktywizowała, rzucając groźby i wzywając do zbrojenia się. Wydaje swój internetowy magazyn, a także anglojęzyczny magazyn online o nazwie „Inspire". 19 czerwca jej członkowie zaatakowali siedzibę Politycznej Organizacji Bezpieczeństwa w mieście Aden, uwalniając więźniów podejrzanych o przynależność do Al Kaidy i uciekając bez szwanku.
Jemen niewątpliwie wymaga interwencji, militarnej bądź humanitarnej. Czy stanie się nowym Afganistanem?
KW