Sprawa, która stała się głośna wśród chińskich internautów, pokazuje traktowanie, jakiego ofiarami są dziesiątki tysięcy Chińczyków, którzy - jeśli próbują dochodzić sprawiedliwości i skarżyć krzywdzące ich decyzje władz - często zostają pobici przez stróżów prawa lub wynajętych zbirów.
Panią Chen Yulian w zeszłym miesiącu, kiedy chciała wejść do budynku, w którym pracuje jej mąż i w którym mieści się siedziba prowincjonalnego komitetu partii, zaatakowało sześciu funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa - informuje "China Daily". "Całe wydarzenie jest totalnym nieporozumieniem - wyjaśniał według gazety szef biura komitetu. - Nasi milicjanci nie zdawali sobie sprawy, że poturbowali żonę starszego rangą lidera".
Jak pisze Reuters, przywódcy Chin mają obsesję zachowania społecznej stabilności i w ostatnich latach "budowa harmonijnego społeczeństwa" stała się dla nich oczkiem w głowie. Codziennie do Pekinu przyjeżdżają tysiące ludzi z petycjami i skargami na prowincjonalnych bonzów. Częstymi powodami skarg są wywłaszczenia, niewypłacenie rekompensaty, dużo jest też ludzi zwalnianych ze zbankrutowanych w latach 90. firm sektora państwowego.
Ludzie, którzy pobili panią Chen, zostali później zidentyfikowani jako funkcjonariusze bezpieczeństwa publicznego w stolicy prowincji, Wuhan, których oddelegowano do pilnowania budynku i "przywracania do porządku" osób z petycjami. W raporcie opisującym sprawę napisano, że "w panią Chen przez ponad 16 minut walił grad pięści". Kobieta została powalona na ziemię, mimo że usiłowała wyjaśnić, że jej mąż pracuje w tym budynku. Przewieziono ją na komisariat i zwymyślano, kiedy zażądała lekarza.
Doznała wstrząsu i uszkodzenia mózgu oraz tkanek. Zwolniona i wysłana do szpitala została dopiero kiedy udało się jej zadzwonić do męża. "Czy to oznacza, że nie wolno pobić żon liderów, a zwykli ludzie mogą zostać poturbowani?" - cytuje gazeta zadane anonimowo pytanie.
PAP, PP