Miejskie służby bez ostrzeżenia o zakazie parkowania, a straż miejska pod osłoną nocy odholowywała samochody i wywoziła je na peryferia Warszawy - informuje "Metro". Barack Obama przylatuje do stolicy w piątek po południu. Centrum miasta będzie sparaliżowane, bo na dwa dni zmieni się w fortecę z zakazami ruchu i parkowania.
Już 26 maja warszawiacy narzekali, że przez prezydenta USA znikają ich samochody. Czasem wystarczyło pozostawić pojazd kilka lub kilkanaście minut i już go nie zobaczyć w tym samym miejscu - za to pojawiał się znak zakazu parkowania. Odbiór auta zajmuje kilka godzin, w tym czekanie w długiej kolejce w siedzibie straży miejskiej. A na koniec autobusem lub taksówką trzeba jechać na jeden z 11 parkingów na obrzeżach Warszawy. Łączny koszt kary to prawie 500 zł.
Mimo naprędce ustawianych zakazów, parkomaty przyjmowały pieniądze, zamiast informować o czasowym ograniczeniu możliwości pozostawiania samochodów. Zmiany w ruchu wprowadzono z dnia na dzień i ponoć nie zdążono wydrukować naklejek z ostrzeżeniem. Choć przecież termin i ramowy program wizyty był znany już wcześniej.
Nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności za całe zamieszanie. Znaki powinny stanąć pięć dni przed datą wprowadzania zakazu, a zaczęto je ustawiać 25 maja.