Według administracji Baracka Obamy konflikt, w którym jeden z przeciwników nie może atakować, nie jest wojną.
Administracja prezydenta znalazła wspaniałe usprawiedliwienie dla udziału USA w operacji w Libii, pomimo braku zgody ze strony Kongresu, której wymaga konstytucja oraz uchwała War Powers Resolution z 1973 r. Amerykańskie samoloty latają nad Libią, namierzają cele, zrzucają bomby, ranią i zabijają ludzi. To jest wojna. Niektórzy mówią, że zła, inni, że dobra, ale na pewno wojna. Tymczasem administracja Obamy twierdzi, że to nie wojna. Dlaczego?
Według raportu pt. „Działania USA w Libii", który opublikowano tydzień temu, „w zakres działań USA nie wchodzą regularne walki, czy wymiana ognia z siłami wroga, nie ma potrzeby użycia sił naziemnych, nie ma ofiar po stronie amerykańskiej, ani nawet zagrożenia, że takowe zaistnieją, nie ma też możliwości, aby opisana sytuacja przerodziła się w konflikt, w którym występują opisane wyżej zjawiska”.
Innymi słowy, siły stron konfliktu są tak nierównoważne, że ryzyko śmierci Amerykanów jest zerowe. Wydaje się więc, że wojna jest wojną dopiero, gdy giną na niej Amerykanie. Jeśli zaś giną tylko Libijczycy, to jest zupełnie inne zjawisko, które jeszcze nie ma nazwy. I kiedy oni atakują – to wojna. Kiedy atakują Amerykanie – to coś zupełnie innego.
Całą sytuację można by opisać jako przykład ciekawego myślenia, które zależy od ciekawego faktu: obecnie niektóre kraje (albo: Ameryka) mogą, po raz pierwszy w historii, prowadzić wojnę, która im samym nie przyniesie żadnych szkód. Amerykanom prawie udało się to w Serbii w 1999r., gdy zestrzelono tylko jeden z ich samolotów (pilota udało się uratować).
Symbolem tego nowego sposobu prowadzenia wojny stały się samoloty bezzałogowe. Ich piloci mogą spokojnie siedzieć za sterami w bazach Creech w Nevadzie, czy Langley w Wirginii, podczas gdy kierowane przez nich maszyny latają nad Afganistanem, Pakistanem, czy Libią, siejąc spustoszenie. Tak prowadzona wojna nie przynosi żadnych szkód.
Uchwała War Powers Resolution pozwala prezydentowi na rozpoczęcie działań zbrojnych jedynie, gdy naród zostanie bezpośrednio zaatakowany, czyli gdy „zaatakowane zostaną Stany Zjednoczone, ich terytoria lub ich własność, lub ich siły zbrojne". Jednak administracja Obamy uzasadnia działania USA w Libii na podstawie tego, że nie ma bezpośredniego zagrożenia dla amerykańskiej armii, czyli wprost przeciwnie w stosunku do uchwały.
Wojnę w Libii trzeba więc określić nowym mianem. Najlepiej tak, aby opisać konflikt, w którym nie giną Amerykanie. Zarówno Libia, jak i słowo „wojna" znajdują się więc pod ostrzałem. Powstaje pytanie, czy media podążą za administracją Obamy i wykreślą nazwę „wojna”. Jeśli tak, to czym ją zastąpić? W cytowanym wyżej raporcie pada określenie „ograniczone operacje wojskowe”, ale niemal pewne jest, że już niedługo ktoś ukuje bardziej chwytliwy termin.
Jak widać, próba obejścia prawa skończyła się zamachem na język. Amerykanie musieli pójść okrężną drogą, aby wydać innemu państwu wojnę bez zgody Kongresu. Zamiast jednak naginać prawo, nagięli do swoich potrzeb język.
ab
Według raportu pt. „Działania USA w Libii", który opublikowano tydzień temu, „w zakres działań USA nie wchodzą regularne walki, czy wymiana ognia z siłami wroga, nie ma potrzeby użycia sił naziemnych, nie ma ofiar po stronie amerykańskiej, ani nawet zagrożenia, że takowe zaistnieją, nie ma też możliwości, aby opisana sytuacja przerodziła się w konflikt, w którym występują opisane wyżej zjawiska”.
Innymi słowy, siły stron konfliktu są tak nierównoważne, że ryzyko śmierci Amerykanów jest zerowe. Wydaje się więc, że wojna jest wojną dopiero, gdy giną na niej Amerykanie. Jeśli zaś giną tylko Libijczycy, to jest zupełnie inne zjawisko, które jeszcze nie ma nazwy. I kiedy oni atakują – to wojna. Kiedy atakują Amerykanie – to coś zupełnie innego.
Całą sytuację można by opisać jako przykład ciekawego myślenia, które zależy od ciekawego faktu: obecnie niektóre kraje (albo: Ameryka) mogą, po raz pierwszy w historii, prowadzić wojnę, która im samym nie przyniesie żadnych szkód. Amerykanom prawie udało się to w Serbii w 1999r., gdy zestrzelono tylko jeden z ich samolotów (pilota udało się uratować).
Symbolem tego nowego sposobu prowadzenia wojny stały się samoloty bezzałogowe. Ich piloci mogą spokojnie siedzieć za sterami w bazach Creech w Nevadzie, czy Langley w Wirginii, podczas gdy kierowane przez nich maszyny latają nad Afganistanem, Pakistanem, czy Libią, siejąc spustoszenie. Tak prowadzona wojna nie przynosi żadnych szkód.
Uchwała War Powers Resolution pozwala prezydentowi na rozpoczęcie działań zbrojnych jedynie, gdy naród zostanie bezpośrednio zaatakowany, czyli gdy „zaatakowane zostaną Stany Zjednoczone, ich terytoria lub ich własność, lub ich siły zbrojne". Jednak administracja Obamy uzasadnia działania USA w Libii na podstawie tego, że nie ma bezpośredniego zagrożenia dla amerykańskiej armii, czyli wprost przeciwnie w stosunku do uchwały.
Wojnę w Libii trzeba więc określić nowym mianem. Najlepiej tak, aby opisać konflikt, w którym nie giną Amerykanie. Zarówno Libia, jak i słowo „wojna" znajdują się więc pod ostrzałem. Powstaje pytanie, czy media podążą za administracją Obamy i wykreślą nazwę „wojna”. Jeśli tak, to czym ją zastąpić? W cytowanym wyżej raporcie pada określenie „ograniczone operacje wojskowe”, ale niemal pewne jest, że już niedługo ktoś ukuje bardziej chwytliwy termin.
Jak widać, próba obejścia prawa skończyła się zamachem na język. Amerykanie musieli pójść okrężną drogą, aby wydać innemu państwu wojnę bez zgody Kongresu. Zamiast jednak naginać prawo, nagięli do swoich potrzeb język.
ab