Krytycy amerykańscy potępiali początkowo Obamę za to, że zwlekał z interwencją w Libii i pozwolił przejąć inicjatywę w tej sprawie państwom europejskim: Francji i Wielkiej Brytanii. Ich zdaniem, szybsza pomoc NATO dla powstania mogłaby przyspieszyć jego zwycięskie zakończenie. Prezydenta krytykowano za "przewodzenie z zaplecza" - jak to określił jeden z jego doradców w Białym Domu.
Większość opinii publicznej była wszakże wtedy przeciwna udziałowi USA w akcji NATO. Do opozycji należeli nawet czołowi politycy republikańscy, w tym kandydaci do nominacji prezydenckiej. "Kiedy jednak Kadafi dołączył do wydłużającej się listy tyranów i terrorystów usuniętych podczas prezydentury Obamy, nawet krytycy przyznali, że sukces przyniosło jego podejście do wojny - podjęcie międzynarodowej, a nie jednostronnej akcji i precyzyjne uderzenia z powietrza zamiast rozmieszczenia tysięcy wojsk na lądzie" - napisał "New York Times". Obamę chwalą prominentni Republikanie, m.in. były kandydat na prezydenta, senator John McCain, który powiedział, że "administracja zasługuje na wielkie uznanie" za przyczynienie się do klęski Kadafiego.
Konserwatywny "Wall Street Journal" napisał w artykule redakcyjnym, że "prezydent okazał się mężem stanu w porównaniu z niektórymi pretendentami do Białego Domu z GOP (Republikanów)". Dziennik przypomniał, że m.in. kongresmanka Michele Bachman i były przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich występowali przeciwko interwencji w Libii jako zbyt ryzykownej i kosztownej.
"Wall Street Journal" zwraca też uwagę, że akcją zbrojną w Libii niejako zrehabilitowało się także NATO. "Przed libijską wojną NATO było postrzegane jako sojusz zużyty i przestarzały. (...) Po śmierci Kadafiego wygląda całkiem inaczej. NATO pokazało, że jest w stanie naprędce utworzyć koalicję zdolną do przeprowadzenia poważnej i skutecznej operacji wojskowej" - napisał nowojorski dziennik.
pap