"Economist" przypomina, że największym producentem i konsumentem węgla na świecie są Chiny, które rocznie wydobywają ponad 3 mld ton tego surowca - trzy razy więcej niż drugie na liście USA. W 2011 r. Państwo Środka stało się największym w świecie importerem tego surowca, wyprzedzając pod tym względem Japonię. Ok. 80 proc. energii elektrycznej w Chinach produkuje się w elektrowniach węglowych. W niektórych regionach kraju spalanie węgla doprowadziło już do zatrucia powietrza, skażenia wód gruntowych i degradacji gleby.
Firma konsultingowa McKinsey sądzi, że mimo rosnącego wykorzystania innych źródeł energii (wodnej, słonecznej, wiatrowej i atomowej) w 2030 r. Chiny będą konsumować 4,4 mld ton węgla rocznie. Do tego czasu emisja dwutlenku węgla przez Chiny wzrośnie z obecnych 6,8 mld ton do 15 mld ton. Źródłem 40 proc. emisji będzie produkcja energii cieplnej i elektrycznej. Z kolei w Indiach z elektrowni napędzanych węglem pochodzi 70 proc. elektryczności. Kraj ten zajmuje trzecie miejsce na świecie pod względem produkcji węgla i piąte pod względem wielkości rezerw, mimo to kraj nie jest w stanie zaspokoić popytu wewnętrznego. Dlatego też - pisze "Economist" - już niedługo Indie mogą stać się największym importerem węgla na świecie.
Produkcja węgla może też wzrosnąć w Japonii - przekonuje gazeta. Po katastrofie w elektrowni atomowej Fukushima wzrosła tam świadomość zagrożenia związanego z energią jądrową, przez co rząd w Tokio krytycznym okiem spojrzał na wcześniejsze plany zwiększenia produkcji energii jądrowej z 30 procent do 50 proc. przed 2030 r. Obecnie z węgla generuje się w Japonii 27 proc. energii. Zużycie węgla dynamicznie rośnie także w innych państwach Azji, m.in. w Bangladeszu i na Filipinach, ponieważ - jak zaznacza tygodnik - "odnawialne źródła energii nie zapewniają taniej energii elektrycznej na wystarczającą skalę".
Międzynarodowa Agencja Energetyczna (MAE) w niedawnym raporcie zwróciła uwagę, że kurczy się czas, gdy można jeszcze zapobiec podwyższeniu średniej temperatury na świecie o 2 stopnie Celsjusza przed końcem XXI wieku. Za krytyczną datę MEA uznała rok 2017 - przypomina "Economist".
PAP