Mierzący w fotel wicepremiera Andrzej Lepper współpracuje z ukraińską uczelnią powiązaną finansowo z Iranem i Libią - ustaliła "Rzeczpospolita". Za przykładem prezydenta Mahmuda Ahmadineżada jej władze zażądały niedawno... likwidacji Izraela - czytamy w artykule "Co ma Lepper do Iranu". Międzyregionalna Akademia Zarządzania Personelem obraca sporymi pieniędzmi pochodzącymi z niejasnych źródeł. Uczelnia uznawana jest na Ukrainie za kuźnię antysemityzmu. Sympatia MAZP i Leppera nie jest platoniczna. Samoobrona wspiera interesy Akademii w Polsce. W ubiegłej kadencji Sejmu ludzie Leppera opóźniali prace nad zmianami w ustawie, zaostrzającej wymagania wobec kandydatów na psychologów. Partia optowała za przesunięciem wejścia w życie ustawy, co było na rękę władzom MAZP. Czemu? Bo w Polsce Ukraińcy prowadzą głównie studia psychologiczne. Robią to zresztą nielegalnie, bo nie mają zgody polskiego ministra edukacji. Kiedy Lepper zostanie wicepremierem, jego związki z MAZP mogą się stać dla Polski dużym problemem. Bo afera wokół tej uczelni już dawno przekroczyła granice Ukrainy. W raporcie z 2004 r., do którego dotarła "Rzeczpospolita", Kongres USA pisze wprost: "Akademia otrzymuje poważne wsparcie finansowe z krajów arabskich i muzułmańskich, głównie z Iranu i Libii". To jeden z punktów zapalnych w stosunkach Waszyngtonu z Kijowem. W dodatku mury MAZP okazały się gościnne dla wielu kontrowersyjnych polityków ukraińskich. Przystań znalazł tam m.in. nieżyjący już były szef MSW Jurij Krawczenko, podejrzewany o rozkaz zamordowania w 2000 roku niezależnego dziennikarza Georgija Gongadzego.
Aleksander Łukaszenko dostał podczas marcowych wyborów prezydenckich nie 83 proc. głosów, lecz niecałe 50 proc. - ujawniają anonimowi oficerowie białoruskiego KGB w liście otwartym do opozycji, co opisuje "Gazeta Wyborcza" w artykule "Białoruscy kagiebiści piszą o sfałszowaniu wyborów". "Głosowanie 19 marca nie przyniosło rozstrzygnięcia, należało przeprowadzić drugą turę wyborów" - napisali "Patrioci". KGB dla swojej wiedzy policzyło głosy oddane w wyborach. Według tych wyników Łukaszenko otrzymał nie 83 proc. głosów, jak ogłosiła Centralna Komisja Wyborcza, lecz 49 proc. Dokładnie tyle przepowiadały wyniki sondażu przeprowadzonego na początku marca przez Instytut Gallupa. Oznaczałoby to, że to, kto stanie się prezydentem Białorusi, powinno się było rozstrzygnąć w drugiej turze wyborów, w której przeciwnikiem dyktatora byłby kandydat zjednoczonej opozycji Aleksander Milinkiewicz. Według autorów listu w wyborach 19 marca otrzymał on 28,4 proc. (według oficjalnych wyników - zaledwie 6,1 proc.). Część opozycji sceptycznie przyjmuje rewelacje pracowników KGB. Wielu opozycjonistów uważa, że wyniki wyborów zawczasu dekretuje prezydent, a oddanych głosów nikt nie liczy. - U nas nawet najwyższa władza nie wie, jaki jest prawdziwy wynik - mówi znany działacz opozycji Wincuk Wiaczorka. Innego zdania jest Mieczysław Grib, emerytowany generał milicji i były marszałek Rady Najwyższej. - Wiem, że analitycy KGB zawsze znają bliskie prawdzie wyniki głosowania. Skąd wiedzą, nie potrafię powiedzieć.
PKN Orlen musi zapłacić prywatnej firmie Jurex blisko 15 milionów złotych. Tymczasem umowa, na mocy której mają być wypłacone należności, miała zostać sfałszowana - pisze "Życie Warszawy" w artykule "Wypływające miliony z płockiego koncernu". Umowę PKN Orlen zawarł z Zakładami Mechaniczno-Remontowymi i Antykorozji Jurex w sierpniu 2003 roku. Według niej, prywatna firma miała przeprowadzić modernizację i remont zbiorników na paliwa na stacjach PKN Orlen. Szczegóły umowy, a także jej wartość, były opisane w załącznikach. Ze strony władz płockiego koncernu podpisał się Sławomir Golonka, były wiceprezes zarządu. Na dokumencie podpisali się także inni pracownicy PKN Orlen, m.in. dyrektor d.s. sprzedaży. Z umowy wynika, że oprócz podstawowego wynagrodzenia, pracownikom Jureksu przysługiwała premia od każdej stacji. Umową zainteresował się jeden z członków zarządu PKN Orlen Krzysztof Kluzek. - Gdy przejrzałem dokumenty, oniemiałem. Według nich, Jurex miał przeprowadzić swoje prace na 12 stacjach PKN Orlen. Tymczasem znalazłem załącznik, według którego prace miały dotyczyć 50 zbiorników. A to zdecydowanie więcej niż 12 stacji - mówi Krzysztof Kluzek. Jego zdaniem, dokument został ordynarnie sfałszowany. - Nie figuruje na nim żaden podpis czy parafka przedstawiciela PKN Orlen. Dlatego postanowiłem zawiadomić prokuraturę - dodaje Kluzek.
Nasi posłowie w zadawaniu szyku przechodzą samych siebie - ocenia "Fakt". Pod budynek parlamentu zajedzie wkrótce sześć nowiutkich limuzyn. Zamówiła je Kancelaria Sejmu. - Jedno auto tej klasy kosztuje około 197 tysięcy zł - zdradza Tadeusz Rymuszka, przedstawiciel handlowy Lancii. Łatwo policzyć, że za 6 aut zapłacimy grubo ponad 1 milion złotych. Tylko po co posłom takie samochody, skoro w sejmowych garażach już dzisiaj stoi kilkanaście wypasionych limuzyn - pyta gazeta w artykule "Posłowie kochają luksus".
Na sądowej sali staną dziś oko w oko: inspektorka Najwyższej Izby Kontroli Danuta Bodzek i prezes Izby Mirosław Sekuła. Kobieta twierdzi, że jest ofiarą mobbingu. Żąda pół miliona odszkodowania - donosi "Superexpress" w artykule "Inspektorka żąda pół miliona złotych". To pierwszy taki proces. Danuta Bodzek, choć ma w NIK 10-letni staż, teraz pracuje fizycznie w archiwum NIK. Odsunięcie od kontroli to - jak wynika z jej pozwu - "kara" za... wytropienie przekrętów. Jej akcje stopniały, gdy - jak twierdzi - skontrolowała szpital przy ul. Niekłańskiej w Warszawie. Wykryła, że Andrzej K., którego firma prowadziła współpracującą ze szpitalem poradnię, był jednocześnie prezesem firmy farmaceutycznej - czego zakazywały przepisy. - Andrzej K. proponował mojej klientce łapówkę. Groził jej też, że straci pracę - twierdzi w pozwie adwokat inspektorki. Szefowie Danuty Bodzek zamiast zawiadomić prokuraturę o stosowanych wobec niej groźbach, zaczęli ją szykanować - wynika z pozwu. - Moją klientkę odsunięto od kontroli i przesunięto do prostych prac fizycznych - wylicza mec. Jan Woźniak, adwokat Danuty Bodzek.
Nie państwo, ale samorząd wojewódzki weźmie na siebie główny ciężar inwestycji w lotnisku dla tanich linii w Modlinie - pisze "Dziennik" w tekście "Państwo wycofuje się z portu w Modlinie". Oznacza to, że rozpoczęcie budowy nastąpi najwcześniej za rok. A to nie jest dobra wiadomość ani dla kilkuset tysięcy pasażerów korzystających z zatłoczonego terminalu Etiuda na Okęciu, ani dla tanich przewoźników, dla których to lotnisko jest za drogie i którzy zaczynają omijać Warszawę coraz szerszym łukiem. W tej chwili Etiuda przeznaczona dla tanich linii jest zapchana do granic możliwości. Była obliczona na odprawianie 300 tys. pasażerów rocznie, a już w zeszłym roku przewinęło się przez nią dwa razy więcej osób. Z tych powodów już teraz coraz więcej warszawiaków zamiast z Okęcia lata z innych lotnisk, a szczególnie z Łodzi. Do całej sprawy stoicko podchodzą Polskie Porty Lotnicze, które mają być tylko mniejszościowym udziałowcem w spółce Port Lotniczy "Modlin".
Przegląd prasy przygotował
Sergiusz Sachno
Przegląd prasy
Od poniedziałku, 13 lutego 2006, publikujemy codzienny przegląd prasy. Możesz go zamówić w formie newslettera, odwiedzając stronę: http://www.wprost.pl/newsletter/