To miała być chwila triumfu Parlamentu Europejskiego. Podniecenie przed spotkaniem eurodeputowanych z Markiem Zuckerbergiem było wielkie. Można by wręcz pomyśleć, że to nie szef Facebooka, ale sam Bóg zstępuje, by dać się wziąć w krzyżowy ogień pytań wybrańców narodów zjednoczonej Europy. Mogło tak być, bo to w końcu Unia Europejska była dotąd w awangardzie walki z monopolem społecznościowego molocha, jakim jest Facebook.
Niestety wszystko utknęło w ciągnącej się ponad 20 minut wyliczance pytań, jakie chcieli zadać Zuckerbergowi członkowie wszystkich ośmiu frakcji europarlamentu. Ten zaś sprytnie wykorzystał ograniczony czas spotkania, żeby wybrać z zadanych mu pytań tylko te, na które chciał udzielić odpowiedzi. Nie dowiedzieliśmy się więc, co firma Zuckerberga robi z danymi gromadzonymi przez aplikację WhattsApp, zapewniającą rzekomo całkowitą poufność korespondencji ani dlaczego Facebook gromadzi także wiedzę o ludziach, którzy nie są jego użytkownikami.
Zuck wywinął się także od jasnej odpowiedzi na temat przeniesienia europejskiej siedziby Facebooka z Irlandii do USA, co wyjęło półtora miliarda użytkowników serwisu spod europejskiej jurysdykcji i przepisów RODO. I choć eurodeputowanych chętnych do zabłyśnięcia w roli pogromcy władcy zbiorowej wyobraźni internautów nie brakowało, to musieli obejść się smakiem. Bo chyba ogólnikowe wyjaśnienia i znane już z USA przeprosiny za to, że on Mark Zuckerberg nie zrobił dość, żeby chronić prywatność swoich klientów nikogo nie zadowoliły.