Amerykański ambasador w Rosji, John Hunstman nie nazywa nawet tego, co ma się wydarzyć w poniedziałek w stolicy Finlandii szczytem, tylko spotkaniem. Oznacza to, że wielkiego przełomu, jak chcieliby Rosjanie, czy też wielkiej zdrady, jak chcieliby ci, którzy wierzą, że Trump dostał się do Białego Domu dzięki knowaniom Kremla, po prostu nie będzie. Oba kraje mają zbyt wiele rozbieżnych interesów w wielu częściach świata, żebyśmy mogli spodziewać się ich uporządkowania już, tu i teraz.
USA i Rosja ścierają się o wpływy w Europie, na Bliskim a nawet na Dalekim Wschodzie, gdzie Moskwa odgrywa znaczącą rolę języczka u wagi w ostrej przepychance Trumpa z Chinami. Obaj politycy potrzebują jednak tego spotkania, żeby rozegrać je na własnych podwórkach. Władymir Putin, niesiony organizacyjnym sukcesem Mundialu będzie chciał pokazać swoim rodakom, że jest jednym z głównych rozgrywających w świecie. Bardzo mu się to przyda, gdy Rosjanie przestaną ekscytować się piłką i dotrze do nich, że w czasie Mundialu Kreml wydłużył wiek emerytalny i podniósł podatki. Z kolei Trump, którego w Ameryce nękają śledczy, węszący podejrzanych konszachtów jego sztabu wyborczego z Rosją, będzie chciał pokazać, że nie patyczkuje się z Kremlem i trzyma gardę wysoko. Będzie to najlepszy dowód, że nie jest rosyjskim agentem w Białym Domu.
Panowie wymienią się więc pewnie protokołami rozbieżności, obstając przy swoim twardo, ale nie na tyle twardo, żeby spalić mosty do dalszych rozmów. A że są one konieczne, to wiadomo nie od dziś, bo model „żeby było, tak jak było” zwyczajnie nie sprawdza się we współczesnym świecie. Nie będzie więc gwałtownego zwrotu USA w sprawie Ukrainy, niezależnie od tego, co Trump nie mówiłby o rosyjskich inwestycjach na Krymie. Putin też nie odpuści łatwo energetycznych dealów z Europą, tak denerwujących Biały Dom.
Może jedynie na zachętę do dalszych negocjacji panowie umówią się w sprawie wspólnego ograniczania irańskich wpływów w Syrii, albo przynajmniej rosyjskiego przyzwolenia na ich ograniczanie przez USA i Izrael. Moskwa nie po to przecież pchała się w syryjską wojnę, żeby oddać teraz ajatollahom Bliski Wschód na tacy. A potem obaj panowie rozjadą się do domów, opowiadać swoim wyborcom, jaki to sukces odnieśli w Helsinkach.