Waszyngton nie odpuszcza w wojnie celnej z Chinami. Wedle najnowszych doniesień z Białego Domu, USA mają wprowadzić 25-procentowe stawki na chińskie towary warte ponad 200 miliardów dolarów. To znacznie większe cło niż te 10-procentowe nałożone kilka tygodni. A pamiętamy przecież, jakim szokiem dla świata było to uderzenie w wymianę handlową Stanów Zjednoczonych z Chinami. Miał to być koniec świata handlu, jaki znamy. Pekin wprowadził co prawda kroki odwetowe, ale okazały się one niezbyt bolesne dla Stanów Zjednoczonych. Może to sugerować, że prezydent Trump ma rację, twierdząc, że chiński przemysł żeruje na kopiowaniu towarów i technologii, sprowadzanych z USA.
Agencja Bloomberg ujawniła, że niezależnie od gniewnych pomruków i pogróżek, płynących z Pekinu, wysocy urzędnicy chińscy prowadzą intensywne, choć prywatne rozmowy z USA w sprawie ustalenia warunków handlu, możliwych do zaakceptowania po obu stronach Pacyfiku. To zaś oznacza, że agresywna polityka celna, forsowana przez Trumpa mimo sprzeciwu polityków jego własnej partii zaczyna przynosić rezultaty. I to nie tylko w Chinach. Pamiętamy przecież, jaką wściekłość wywołały w UE jego decyzje o podniesieniu ceł na europejskie towary.
Berlin i Paryż gotowe były niemal ukrzyżować Trumpa. I co? I nic. W zeszłym tygodniu do Waszyngtonu pojechał w roli emisariusza obrażonej Europy szef Komisji Europejskiej, Jean Claude Juncker. Po spotkaniu panowie byli w tak dobrych humorach, że ogłosili koniec wojny celnej Ameryki z Europą. Oczywiście można się zastanawiać, ile drinków wypił wcześniej Juncker podczas spotkaniai z Trumpem. Nie zmienia to faktu, że na razie to prezydent USA ma w ręce dowody, wskazujące, że jak przyciśnie handlowych konkurentów to ci po chwili awantur zaczynają już zupełnie inaczej śpiewać.