Maria Kądzielska: Jest Pan przykładem spełniającego się amerykańskiego marzenia. Przeprowadził się Pan do USA w wielu ośmiu lat, nie znając angielskiego, a teraz jest Pan właścicielem kancelarii prawnej z milionowymi obrotami. Jak to się Panu udało?
Paul K. DeGrado: Emigracja w młodym wieku jest o tyle ładna, że nie zna się żadnej innej możliwości. Po prostu trzeba iść do przodu – uczyć się języka i integrować ze społeczeństwem. Niezbędne jest wejście w środowisko ludzi, którzy mówią tylko po angielsku. Szkołę podstawową i średnią skończyłem w New Jersey, potem dostałem się na uniwersytet w Nowym Jorku, gdzie studiowałem ekonomię i literaturę angielską. Następnie złożyłem papieru do Seton Hall University School of Law, jednej z dwóch szkół prawniczych w New Jersey. Po trzech latach otrzymałem dyplom prawnika – juris doctor. W efekcie zdawałem egzaminy, aby praktykować prawo w danych stanach. To było sporo pracy.
Został Pan licencjonowanym prawnikiem w New Jersey, Nowych Jorku, na Florydzie i w Waszyngtonie. Co więcej we wszystkich miejscach odnosi Pan sukcesy. Czy to było trudne? Musiał Pan zdawać cztery różne egzaminy?
Musiałem zdać trzy: w Nowym Jorku, New Jersey i na Florydzie, a w dystrykcie Waszyngton to już tylko formalność. Egzaminy trwają trzy dni i dokładnie sprawdzają wiedzę na temat niuansów prawniczych danego stanu. Każdy z nich ma pewien wymiar niezależności oraz lokalne prawa np.: w jakim okresie od wypadku można złożyć sprawę wypadkową? W New Jersey dwa lata, zaś w Nowym Jorku trzy. Inna jest odpowiedzialność kryminalna, inne są niuanse prawa rodzinnego. Prócz tego nad wszystkim czuwa rząd federalny, dlatego trzeba też zdawać egzamin z prawa federalnego.
Jak udało się Panu wejść do zawodu prawniczego?
Zacząłem pracę w kancelarii w Nowym Jorku, a po dwóch latach otworzyłem firmę w Nowym Jorku i w New Jersey. Od tej pory zawsze miałem biuro na Brooklynie na Green Point – w polskiej dzielnicy.
Co doradziłby Pan młodym prawnikom, którzy chcą otworzyć własne firmy?
Wielu prawników wynajmuje piękne biuro w najlepszej lokalizacji, kupuje najlepsze komputery, najładniejszy papier, nowy krawat i nowe buty. Potem siadają za biurkiem i czekają, aż zadzwoni telefon. To jest największy błąd. Najpierw powinien dzwonić telefon i klienci powinni przychodzić, a potem można myśleć nad wynajęciem biura i pierwszymi pracownikami. Bardzo często kancelarie nie mają problemu z tym, że adwokat przyprowadza nowych klientów. Odwrotnie własna inicjatywa jest dobrze odbierana. Wtedy prawnik buduje reputacje. Dopiero, gdy stworzy się wystarczająco mocne portfolio, można decydować, czy zostaje ktoś partnerem w danej firmie, czy otwiera swoją. W obydwu sytuacjach jest tak, że telefon już dzwoni.
A czego Pana zdaniem nie należy robić?
Młodzi prawnicy nie powinni brać spraw, do których czują, że nie są przygotowani. Istnieje tendencja, aby przyjmować każde zgłoszenie. To zrozumiałe celem jest rozwiniecie kancelarii. Jednak młodzi prawnicy często biorą się za sprawę kryminalną, potem rozwód, następnie sprawę wypadkową. W efekcie popełniają błędy. Należy też pamiętać, że nie można osiągnąć sukcesu, jeśli cały zespół lojalnie nie stoi za daną firmą.
Dlaczego zaczął Pan specjalizować się w sprawach wypadkowych?
Lubię pracować w sądzie. Bronić sprawy przed ławnikami. Ważny jest dla mnie kontakt z ludźmi i rozwiązywanie problemów, z których mogę czerpać trochę satysfakcji. To wszystko są osoby w jakiś sposób pokrzywdzone. Nie mają żadnych innych dróg działania, a często znajdują się w tragicznej sytuacji. Uzyskanie odszkodowania dla takiego człowieka to coś więcej niż praca.
Czy posiadanie polskich korzeni było dla Pana pomocne, czy odwrotnie stanowiło przeszkodę?
Dzięki Polonii w ogóle znalazłem się w amerykańskim świecie prawniczym. Bez pomocy polskich klientów, którzy wybierali mnie a nie kogoś innego, nie dałbym rady. Do dzisiaj główna część mojej praktyki dotyczy spraw naszych rodaków. Jestem z tego powodu bardzo wdzięczny i zawsze to podkreślam.
Czyli istnieje solidarność wśród amerykańskiej Polonii?
Tak, Polacy się wzajemnie popierają. Wynika to też z faktu, że gdy człowiek znajduje się w trudnej sytuacji, to ważny jest komfort rozmowy z prawnikiem w ojczystym języku. Moja firma zawsze świadczyła takie usługi. Niezmiennie zatrudniam dwujęzyczne sekretarki. Sam też bardzo pilnuje mojego polskiego, pomimo wszystkich lat spędzonych w USA. Polacy posiadają też bardzo wysoką kulturę pracy. Cały mój zespół jest rzetelny i niektóre osoby kierują się nawet jeszcze silniejszym poczuciem misji ode mnie. Wiele z nic zatrudniam ponad dwadzieścia lat.
Planuje Pan w Polsce otworzyć firmę zajmującą się finansowaniem sporów sądowych (litigation funding). To jest mało znana praktyka u nas w kraju. Co się z tym wiążę?
Zacząłem ten projekt w USA już sześć lat temu. To biznes połączony z prawem, ale stanowiący zupełnie oddzielną dziedzinę. Często tak się dzieje, że upadają dobre sprawy, ponieważ nie znajdują finansowania. Poszkodowane osoby często nie mają nawet możliwości dojścia do sądu, ponieważ nie posiadają wystarczających pieniędzy, aby otworzyć sprawę lub ją kontynuować. Co jest bardzo przykre, bo w obliczu prawa Dawid powinien mieć siłę, aby walczyć z Goliatem.
Pańska firma udziela takiego finansowania?
Tak. W najprostszej formie, finansowanie sprawy wymaga sponsora, biorącego na siebie niektóre lub wszystkie koszty powoda poniesione w sporze, w zamian za część odszkodowania. Moim zadaniem jest pomóc danej osobie lub jej prawnikowi w przeprowadzeniu sprawy. Jeśli sprawa zakończy się powodzeniem, darczyńca odzyska inwestycję wraz z opłatą za sukces. Jeśli sprawa zostanie przegrana, darczyńca straci zainwestowane pieniądze. Nie jest to zatem forma pożyczki a inwestycji. Innymi słowy jest to kupienie części tej sprawy. To bardzo istotna różnica.
To niezwykle popularna metoda finansowania w Europie a szczególnie w Wielkiej Brytanii. Istnieją tam obok prywatnych przedsiębiorstw nawet firmy publiczne, spółki skarbu państwa, które są temu dedykowane. Moja firma zajmuje się finansowanie w skali konkretnych, pojedynczych osób. Czyli takiemu Kowalskiemu, który ma dobrą sprawę, prawnik w niego wierzy, ale nie posiada środków, aby ją rozpocząć, a tym samym nie ma szansy uzyskania odszkodowania. Inwestowałem już w tysiące podobnych spraw w USA i centralnej Ameryce. To system, który się sprawdza.
Co stoi na przeszkodzie, aby przenieść ten model do Polski?
Jedynie zmiana sposobu myślenia i zmiana metody działania prawników. Ktoś musi chcieć zaryzykować, co się w końcu nieuchronnie stanie. W szczególności, że właśnie finansowanie trzeciej strony bardzo dobrze się sprawdza. Otwiera to dostęp do systemu prawnego dla znacznie większej części społeczeństwa i znosi w znacznym stopniu cenzus majątkowy. Litigation funding jest praktyką legalną, zaakceptowaną przez polskie sądy. Cały czas szukam kancelarii prawnej, która miałaby na tyle inicjatywy, aby to zacząć.
Czytaj też:
Nawet pracując na czarno w USA można uzyskać odszkodowanie