To już moja polityczna tradycja. Jak co roku w marcu poleciałem do Waszyngtonu na CPAC (Conservative Political Action Conference) - największą konferencję amerykańskiej prawicy i konserwatystów. W zależności od edycji, od 5 do 10 tys. osób - czołowych polityków, analityków, dziennikarzy i aktywistów - przez kilka dni dyskutowało, balowało i urządzało mniejsze eventy wokół wszystkiego, co w partii republikańskiej piszczy. Mógłbym powiedzieć, że nie byłem gorszy, współorganizując podobne wydarzenie z Jamesem O’Keefeem i Raheemem Kassamem, upijając się na koniec wieczoru z Nigelem Faragem, ale nie to przecież stanowiło istotę sprawy, prawda?
Istotą było co innego - zjawisko tym wyraźniejsze, że w 2019 politycy nie musieli czarować ubiegając się o głosy, ponieważ nie mają przed sobą żadnych wyborów. Otóż republikanie, czy to im się podoba, czy nie, w ogromnej mierze stali się partią Donalda Trumpa. Uważam, że to dobrze i od tego trendu raczej nie ma odwrotu. W czym się jednak przejawia? Do tej pory wielu republikanów od dekad świetnie układało się z waszyngtońskimi liberalnymi elitami, tworząc wrażenie, że za cenę pozostania w kółeczku adoracji pójdą na daleko idące polityczne kompromisy. Trudno inaczej wytłumaczyć długofalowe szkody wyrządzone w polityce migracyjnej, przy zawieraniu niekorzystnych dla USA umów handlowych czy kwestii niedostatecznej ochrony granic. W dużym uproszczeniu - na takim stanie rzeczy korzystali głównie oni, wielcy bankierzy i okopani na swoich pozycjach „możni tego świata”. Przysłowiowy John Smith, pracujący w upadającej fabryce Pasa Rdzy, został zapomniany nie tylko przez związkowców i demokratów, ale również przez republikański establishment. I właśnie po tych wyborców sięgnął Donald Trump, odbijając Ohio, Wisconsin i Pensylwanię. Republikański mainstream z oporami, ale jednak nauczył się, że jeśli chce powtórzyć sukces prezydenta, musi zacząć rozmawiać z elektoratem podobnym językiem i proponować mu podobne rozwiązania.
Tę postawę widać było szczególnie podczas głośnego i szeroko komentowanego przemówienia dziennikarki i publicystki Michelle Malkin, która w swoim dosyć agresywnym przemówieniu wytknęła hipokryzję i sprzedajność republikańskim liderom takim jak Paul Ryan czy Mitch McConnell. W pewnym momencie powiedziała nawet, że to ugodowy „duch Johna McCaina” doprowadził nas do tego kryzysu tożsamości partii. I do sytuacji, w której Trump nie może załatwić rzeczy, które obiecał - wybudować muru, w zamian za to radykalna lewica umacnia się w kolejnych przyczółkach, posługując się zmasowaną propagandą medialną, internetową oraz poprawnością polityczną, wypychając konserwatywnych liderów poza nawias debaty publicznej i uniwersyteckiej. Weźmy na przykład choćby aktywistkę Laurę Loomer czy Alexa Jonesa z Info Wars - którzy zostali wyrzuceni z YouTube i Facebooka. O Facebooku i jego algorytmach, blokujących zasięgi konserwatywnych treści opowiadał z kolei James O’Keefe. Odpowiedzią, co nadal nie wszystkim się spodobało, musi być większa asertywność i ostrość działania, jej zdaniem najskuteczniej realizowana przez Donalda Trumpa.
I to właśnie jego przemówienie, trwające ponad 2,5 godziny, było najlepszym dowodem, że ma rację. Pełne energii, metafor, wyczucia politycznego timingu - nawet przez część liberalnych komentatorów - zostało nazwane „reelekcyjnym”. Trump, choć wiele osób się tego po nim nie spodziewało, portretując obraz rozpadającej się administracji i człowieka, który załamany nerwowo nie będzie chciał ponownie kandydować, nie wykazuje oznak zmęczenia polityką. Nie zapomniał, kim jest jego bazowy elektorat, i że on - a nie CNN - pokochał go za proste poczucie humoru i proste mówienie prawdy o kraju, w którym żyją. Dzisiaj po stronie demokratycznej nie widać nikogo, kto mógłby mu zagrozić.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.