Ferenc Gyurcsany zachowuje się jak sabotażysta. W dodatku działa na szkodę nie tylko własnego kraju – ale także całej Unii Europejskiej.
Skandaliczne wypowiedzi madziarskiego premiera z października wywołały gwałtowne protesty Węgrów – jednak wtedy Gyurcsany'ego nie udało się odwołać. Teraz jego przeciwnicy wrócili ze zdwojoną energią. Tu już nie chodzi tylko o cynizm premiera, ale także o fatalny styl rządzenia. Brak reform gospodarczych sprawił, że na Węgrzech jest teraz prawie dziewięcioprocentowa inflacja, dług publiczny to już ponad 70 proc. PKB, a gospodarka w tym roku ma wzrosnąć o zaledwie 2,4 proc. Jeśli porównać te dane z wynikami krajów ościennych (na Słowacji wzrost gospodarczy zbliża się do 10 proc.), widać, jak żenująco zarządzany jest kraj.
To jednak nie wszystko. 12 marca Gyurcsany podpisał umowę na dostawy gazu z Rosji rurociągiem biegnącym przez Turcję. Problem w tym, że jego przebieg pokrywa się z projektem Nabucco, który miał doprowadzać do krajów UE surowce z Bliskiego Wschodu. Jeszcze na marcowym szczycie w Brukseli przyjęto uchwałę, że budowa Nabucco, które miało przebiegać przez Węgry, jest priorytetem unii. Nie przeszkodziło to Gyurcsany'emu związać się z Gazpromem. "Nabucco to marzenie, a my potrzebujemy gazu" – spointował tę umowę z wrodzonym sobie cynizmem.
Cynizm u polityków nie jest zły – pod warunkiem, że pomaga im dobrze rządzić. Jeśli służy tylko obronie stołka staje się katastrofą dla całego kraju. A Gyurcsany jest już na tyle bezczelny, że 13 mln dolarów, które potrzebował na kupno żelaznych barierek antydemonstracyjnych, wziął z funduszów unijnych. Dlatego pozostaje trzymać kciuku za dziesiątki tysięcy protestujących w Budapeszcie. Im szybciej uda im się doprowadzić do odwołania premiera, tym lepiej nie tylko dla Węgier, ale także dla całej unii.