W polskiej polityce zaczyna kiełkować nowa nadzieja. Jest nią niekontrolowana imigracja uciekinierów z Afganistanu. Obóz rządzący już kalkuluje, jak ewentualny nowy kryzys w tej sferze mógłby podreperować słabnące sondaże partii, mówiącej twarde „nie” migracyjnym relokacjom. Stąd absurdalne pytania o udział Donalda Tuska w kolejnym międzynarodowym spisku, mającym zrobić z Polski rezerwat dla muzułmanów. Swoje nadzieje wiąże z tym tematem także opozycja, zacierająca ręce na myśl o tym, w jakiej matni znajdzie się PiS, gdy przyjdzie mu żebrać w Europie o solidarność w sprawie uchodźców, przysyłanych nam przez Putina i Łukaszenkę. A że tak się stanie, mówił podczas ostatniej wizyty w Wilnie szef Parlamentu Europejskiego, David Sassoli.
Debata w sprawie migracyjnego zagrożenia rozwija się w najlepsze, napędzana przez dramatyczne relacje z kabulskiego lotniska. Tyle, że dramat zgromadzonych tam tłumów to nie cała afgańska rzeczywistość.
Coś, co dla nas jest zmianą na gorsze, dla większości Afgańczyków oznacza znaczącą poprawę sytuacji: wojna dobiegła końca, siły okupacyjne wyjechały, a skorumpowane i nieudolne władze uciekły w nieznane. Talibowie nie dokonali żadnego brutalnego podboju. Po prostu wzięli władzę, która leżała na ulicy – witani z mieszaniną ulgi i rezygnacji przez społeczeństwo, oczekujące jedynie świętego spokoju.
Relacjonowany w telewizjach ze szczegółami dramat Kabulu dotyczy w istocie stosunkowo wąskiej grupy Afgańczyków, którym kraje NATO winne są azyl w zamian za lata lojalnej współpracy w walce z talibami. Ludzie ewakuowani wojskowymi samolotami z legalnymi wizami do UE czy USA nie są jednak żadnym materiałem na armię maszerujących przez świat uchodźców. Nie są nimi także przedstawiciele upadłego rządu, opuszczający kraj z pokaźnymi zapasami gotówki, uratowanej z masy upadłościowej po nieudanym państwotwórczym eksperymencie.
Poza nimi, reszta Afgańczyków na razie raczej nigdzie się nie wybiera. Media na Zachodzie pielęgnują obraz liberalnego społeczeństwa, które przepadnie teraz pod kolbami fundamentalistów. Jest on prawdziwy w kilku zaledwie enklawach, które miały szczęście pozostawać dłuższy czas pod kontrolą prozachodnich rządów. A ponieważ rządy te przez 20 lat kontrolowały w pełni jedynie okolice własnej siedziby, tych enklaw jest znacznie mniej niż barwnych opowieści o nich.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.