Całe dotychczasowe życie Sary, Asmy i Shahidy zostało w Afganistanie. Porzuciły studia, zostawiły tam rodzinę i bliskich, odeszły z pracy. Nie wiedzą, kiedy będą mogły do tego życia wrócić. Żeby mieć szansę na normalność, musiały wyjechać. Najpierw do Pakistanu, a później na zaproszenie Polskiej Misji Medycznej przyjechały do Polski. Jako pierwsze do Krakowa trafiły siostry, 21-letnia Sara i 19-letnia Asma, następnie dołączyła do nich Shahida. Początkowo Afganki miały tylko odwiedzić Krakowski Festiwal Górski. Okazało się jednak, że w Polsce mogą zostać nie na kilka dni, ale nawet kilka lat.
Piotr Barejka, „Wprost”: Jak zapamiętałyście moment, w którym wszystko się zmieniło, czyli dzień, gdy talibowie weszli do Kabulu?
Sara: Nie wierzyłam w to, co się dzieje. Wszyscy spieszyli się na lotnisko, żeby wylecieć do Ameryki. Mówiło się, że przylatują kolejne samoloty, zabierają ludzi. Pomyślałam wtedy, że wszyscy oszaleli. Porzucali swoje samochody na środku ulicy. Całe miasto stało, wszędzie był taki korek, że ludzie woleli biec. Policjanci zrzucali mundury. Zakładali tradycyjne ubrania, bo bali się talibów.
Shahida: Poszłam wtedy na uczelnię, tak jak zwykle. Nie chciałam opuścić nawet minuty z tej chwili, gdy jeszcze byłam wolna i mogłam iść na wykład. Ale miałam w plecaku większą chustę, żeby się zakryć, gdybym spotkała talibów. Gdy doszłam na uniwersytet, wykładowca powiedział tylko, że sytuacja jest zła i musimy wracać do domów. Zajęć miało nie być przez kilka dni.
Sara: To był przerażający czas.
Asma: Na początku nikt nie wiedział, co mamy robić. Jeśli ktoś mógł uciec, to wyjeżdżał. Kilka dni po tym, jak talibowie weszli, miasto stało się zupełnie ciche. Wyglądało, jakby nikt już w nim nie mieszkał. Targ był zawsze głośny, kolorowy, tłoczny, ale wtedy też opustoszał.