Saszę i Ołesię spotykamy pod wciąż palącym się domem w Buczy. Ale to nie efekt działań Rosjan, którzy zostali stąd wyparci półtora tygodnia temu. Zbombardowane, ostrzelane czy wręcz rozjechane ciężkim sprzętem budynki czasem jeszcze płoną. Tu tak naprawdę nie wiadomo, co się teraz stało, ale na posesji jest mnóstwo resztek pocisków.
– Niczego nie mamy. Ani wody, ani prądu, ani ciepła, tylko w jednym miejscu jest zasięg, to idziemy powiedzieć bliskim, że żyjemy. Z 40 tys. mieszkańców zostało 3-5 tys. ludzi, wszystkie sklepy są splądrowane, do jedzenia mamy tylko to, co przyjdzie z pomocy humanitarnej, najczęściej to marchewka i ziemniaki – mówi mężczyzna, wiozący na wózku dwie opony. – Skąd to wiesz? – pyta żona. – Od Fedoruka – słyszymy. Chodzi o Anatolija Fedoruka, mera Buczy.
– Wyjechać nie chcecie? – Chcemy. – A macie gdzie? – No jak, pewnie, za granicę, ale męża nie puszczą – mówią nasi rozmówcy. – Dopóki świat nas widzi i pamięta o Buczy, to pomoc humanitarna będzie. A co potem? Nie wiadomo – dodają.
Z wdzięcznością przyjmują papierosy, jogurty i sok (nic więcej nie mamy w samochodzie), bo tu, dosłownie, naprawdę nie ma niczego.
– Zostało bardzo dużo starszych osób, które nie były w stanie wyjechać. U nas na 15, piętrze jest taka samotna starowinka. Życzę wam, jeśli macie dzieci, by o was na starość pamiętały – żegnają się nasi rozmówcy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.