Jeszcze zanim Air Force One osiadł na płycie lotniska w Tel Awiwie, na temat czterodniowej wizyty Joe Bidena na Bliskim Wschodzie mówiło się wiele. Już sam fakt, że pierwszym przystankiem był Izrael nadawało jej szczególne znaczenie. Państwowa agencja prasowa Ukrainy Ukrinform, powołując się między innymi na źródła w Waszyngtonie informowała, że padnie propozycja zajęcia jasnego stanowiska w sprawie konfliktu w Ukrainie.
Tymczasem od samego początku nic nie zwiastowało twardych nacisków na zmianę stanowiska Izraela w sprawie wojny. Przynajmniej nie pod wpływem USA. Podczas ceremonii na czerwonym dywanie, prezydent Izraela Jicchak Herzog nazwał swojego amerykańskiego odpowiednika „naszym bratem Józefem”, oświadczając, że „znalazł się wśród rodziny”. Tymczasowy premier Jair Lapid, określił Bidena „wielkim syjonistą i jednym z najlepszych przyjaciół, jakich kiedykolwiek znał Izrael”. Z kolei Biden zapewnił, że „wzajemne relacje są głębsze niż kiedykolwiek wcześniej”, a izraelskiemu dziennikarzowi przyznał, że powrót do Ziemi Świętej jest „jak powrót do domu”.
Na luźny charakter spotkania wskazuje także fakt, że Joe Biden i Jair Lapid żartowali po przeprowadzeniu dwustronnej rozmowy, że „mówili o amerykańskim baseballu”.
Nowy pakt na Bliskim Wschodzie?
Wyjazd prezydenta był uważnie obserwowany pod kątem tego, co powie o ewolucji stosunków izraelsko-amerykańskich po prezydenturze Trumpa, który przedstawiał się jako zagorzały zwolennik Izraela i sojusznik ówczesnego premiera Binjamina Netanjahu, przenosząc ambasadę do Jerozolimy, uznając izraelską suwerenność na Wzgórzach Golan i odcinając pomoc Palestyńczykom.