Skyler jest Amerykaninem z Waszyngtonu, dwa lata studiował we Wrocławiu, miał wielu kolegów Ukraińców, wojna zastała go w domu.
– Było kilka powodów, które złożyły się na decyzję o wyjeździe. Początek wojny obserwowałem w mediach społecznościowych. Widziałem smutek moich przyjaciół i ich strach. Gdy powstał Legion Międzynarodowy, byłem gotowy do wyjazdu. 1 kwietnia przyjechałem do Lwowa, tam pokierowano mnie dalej – opowiada.
Po kilku tygodniach jednak wcale nie było wiadomo, czy będzie mógł służyć dalej. 1 czerwca w bazie jego oddziału spadło pięć pocisków. Skylerowi rozerwało rękę, to było otwarte złamanie.
– Było nas trzech, siedzieliśmy przy stole, ja i dwóch Francuzów. Pociski przyleciały tak nagle, że nie było czasu na reakcję. Nie zniszczyły radia, więc mogłem wezwać pomoc. Jeden z kolegów zginął na miejscu, drugi zmarł później, ja spędziłem dwa miesiące w szpitalu, na front wróciłem 7 sierpnia. Nie, to nie była trudna decyzja. To część mojego życia – opowiada Skyler.
– Wyjechaliśmy z bazy dosłownie 10 minut wcześniej, słyszeliśmy jak lecą te pociski, potem na radiu odezwał się Skyler i natychmiast pojechaliśmy na miejsce, karetka by tam nie dojechała – relacjonuje Janusz Szeremeta, pseudonim Meta, dowódca jednego z plutonów w Legionie Międzynarodowym, tego, w którym służy m.in. Skyler.
– Gdy dotarliśmy na miejsce spokój Skylera porażał, wszystko zrelacjonował, natychmiast działaliśmy. Do mnie nie dotarło, że Wilfredo nie żyje, dopiero w aucie pytam „gdzie on jest”, a Skyler powtarza „nie żyje”. Wróciłem na miejsce, a on był rozerwany na pół, ale musiałem się upewnić, przecież to mój człowiek – opowiada Janusz.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.