Turecki prezydent nie słynie z dyplomatycznego wyrażania swojej woli, czy unikania konfliktów z tymi, którzy wejdą mu w paradę. Nie oszczędza nawet sojuszników: zarówno tych mniejszych, jak i potężnych, zarówno sprawdzonych, jak i dopiero potencjalnych. Wszyscy pamiętamy, jak w ostrych słowach sprzeciwiał się przyjęciu Szwecji i Finlandii do NATO. Przed kilkoma laty otwarcie oskarżał też Amerykanów o wspieranie jego politycznego przeciwnika i ukrywanie go na terenie USA.
Tym razem Erdogan zaatakował słownie Grecję, jednego z najbliższych sąsiadów. Przemawiając w sobotę 3 września w prowincji Samsun na północy kraju poruszył temat spornych wysp na Morzu Egejskim. Oskarżył Ateny o militaryzację i okupację skrawków lądu, leżących pomiędzy dwoma państwami. Jak podkreślili zagraniczni komentatorzy, podobnych słów i argumentów prezydent Turcji używał przed ostrzałami w Syrii czy Iraku.
Zwracając się do Grecji, w mało subtelny sposób straszył sąsiadów i sojuszników z NATO interwencją zbrojną. – Twoja obecność na wyspach nie jest dla nas wiążąca. Kiedy nadejdzie pora, wybije godzina, zrobimy to, co konieczne – ostrzegał polityk. – Spójrz na historię, jeśli pójdziesz dalej, cena będzie wysoka. Mamy jedno przesłanie dla Grecji: nie zapomnij o Izmirze – mówił Erdogan, wspominając starcie grecko-tureckie z 1922 roku. Wtedy to jego kraj odniósł zdecydowane zwycięstwo nad siłami greckimi.
Czytaj też:
Kolejne spotkanie Putin-Erdogan. „Rosja wie, jak ominąć sankcje i Turcja jej w tym pomoże”