– Ale weźcie w zamian chociaż jabłka i gruszki, tak obrodziły, a tu już prawie nikogo nie ma – upierali się mieszkańcy podcharkowskiej wsi Cyrkuny, niemal zrównanej z ziemią przez Rosjan, gdy we wtorek przyjechała do nich polsko-ukraińsko-niemiecka grupa wolontariuszy z busem pełnym żywności. – A następnym razem przywieziecie mi pistolet? Bo ruskie już dalej, ale złodzieje grasują – prosił Wołodymyr, na oko 70-75 latek o kulach, za który służą mu dwa solidne druty. – Byłem w wojsku prawą ręką generała, poradzę sobie – przekonywał.
Na odbite w ostatnich dniach tereny obwodu charkowskiego wojsko odradza wyjazd jeszcze przez kilka dni, trzeba rozminować gigantyczny teren odzyskany w kilka dni przez ukraińską armię. Mieliśmy jechać na Lypci, jakieś 25 km na północ od Charkowa, ale wojsko na blokpoście przekonało nas, by ze względów bezpieczeństwa przełożyć to na czwartek-piątek, bo trwa rozminowanie terenu. Zostaliśmy więc w Cyrkunach, które wyglądają, jak po przejściu tornada – i to kilkakrotnie.
Dni ciszy
We wsi, w której mieszkało do lutego niemal 5000 osób zostało ich może 100. Sami nawet nie wiedzą dokładnie, bo do ostatniej soboty mało kiedy mieli okazję wyjść z piwnicy.
– Ruskie strzelały non stop i czym się da. Czołgi, automaty, rakiety wszelkiego rodzaju, Boże kochany, czego u nas nie było – mówi nam starsza kobieta i zaczyna płakać.
– Te trzy ostatnie dni ciszy to jak dar od losu, aż się boimy, żeby nie zapeszyć – dodaje.
Źródło: Wprost
© ℗
Materiał chroniony prawem autorskim.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.