Wzajemne ustawy o identycznym traktowaniu obywateli, wielokrotne wizyty polskich polityków, w tym prezydenta Andrzeja Dudy w Kijowie, deklaracje o współpracy i słowa podziękowań dla Polski i Polaków ze strony ukraińskiej władzy (a nie obywateli – bo to należy rozróżniać) nie załatwią problemów nierozwiązywalnych od lat. Polsko-ukraińska granica, czy jak kto wioli ukraińsko-polska, bo to działa w dwie strony, to senny koszmar kierowców. A teraz także polskich wolontariuszy, którzy od 24 lutego po prostu chcieli pomagać sąsiadom.
Wykruszają się nie dlatego, że im się nie chce, że nie mają czego albo czym wozić, czy są zmęczeni. Ich po prostu dobija bezsilność, bo żeby móc pomagać, muszą też pracować. A gdy weekend nie pozwala na obsłużenie transportu choćby tylko do Kijowa (o dalszej wyprawie przy wielogodzinnych kolejkach na granicach można zapomnieć), to wszystko staje się o wiele trudniejsze. Bo ilu pracodawców wytrzyma fanaberie pracownika, który w piątek najchętniej urwałby się w południe, a w poniedziałek rano jest nieprzytomny ze zmęczenia?
O doświadczenie z transportem „humanitarki” zapytaliśmy Klaudię Król i Gabrysię Niegosz, które z pomocą jeżdżą od początku pełnoskalowej agresji Rosji w Ukrainie na pełną skalę, czyli od ponad pół roku. Obie nie mają ostatnio szczęścia do przekraczania granic (w obie strony) i swoimi doświadczeniami podzieliły się z „Wprost”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.