6 stycznia. Wigilia. Rano przyjechało nowe auto dla batalionu i laweta. Musiały zostać w nocy w bezpieczniejszym miejscu. Teoretycznie bezpieczniejszym, bo gdy w końcu w południe, po uciszeniu ostrzału, udało się po nie pojechać, okazało się, że jeden z pocisków spadł tuż obok, niszcząc częściowo auto, które na lawecie jechało. W końcu udało się jednak wszystko dowieźć, rozpakować i podzielić.
– Jeszcze nie jesteś gotowa? Wyjeżdżamy za 10 minut, wiesz ile czołg pali, a już czeka – popędza Żenia, dowódca jednego z T64. Tymczasem trzeba dzielić puszki, banany, pomarańcze, bieliznę termiczną, a że Wigilia? Decyzja prosta – nie zdążymy nic zrobić, po prostu do kogoś pojedziemy.
Jeszcze nie ma mrozu, jeszcze pada deszcz, więc mogę się przekonać, jak T64 poradzi sobie w błocie. Tylko ja po 2 godzinach wrócę, a Żenia wigilię spędzi na froncie. Tak zresztą jak i Nowy Rok. Wzrusza tylko ramionami.
– Przywykłem. Odpocznę po wojnie – mówi mi 28-latek spod Charkowa. – Bania gorąca, idź się myć, jedziemy na Wigilię – kolejne komendy padają jak z rękawa.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.