W Brazylii zdymisjonowano ministra po katastrofie samolotowej. Tragiczne wypadki polskich autobusów w każde wakacje to już reguła. Czemu nikt nie ponosi konsekwencji?
Gdy zbliżają się wakacje, większość redakcji w Polsce zaczyna zbierać materiały do tekstów o tragicznych wypadkach autokarowych – już w czerwcu wiadomo, że w ciągu najbliższych dwóch miesięcy jakiś autobus na polskich rejestracjach rozbije się za granicą. Najtragiczniejszy był rok 2002 – wtedy między 1 a 15 lipca doszło do trzech wypadków, w których łącznie zginęło 27 osób. Mniejsze katastrofy, w których ginie po kilka osób, powtarzają się co roku. Jednak – mimo że stały się one regułą - na każdy wypadek patrzy się jak na sprawę indywidualną. Winę za niego ponosi jedynie kierowca (bo był pijany, przemęczony, za szybko jechał – niepotrzebne skreślić) albo biuro podróży (dyżurne zarzuty: wysłało za granicę starego rzęcha bez sprawnych hamulców i na łysych oponach). Innych winnych nie ma.
Ewidentnie widać, że polskie autokary to problem strukturalny. Nic nie da remont hamulców w jednym pojeździe, czy dodatkowe szkolenia dla kierowców w którymś z biur turystycznych. Należy zreformować cały system dopuszczania autobusów i kierowców do wyjazdów zagranicznych. Tymczasem nie słychać o jakichkolwiek ruchach w organach decyzyjnych. Jerzy Polaczek, minister transportu, po francuskim wypadku plótł jedynie o tym, że kierowca był zbyt młody i jechał zbyt szybko. Sygnał był wyraźny – winny jest on, a nie ja. „Łatwo jest wygłaszać ostre przemówienia, szczególnie tym, którzy nie muszą ponosić odpowiedzialności" – mawiał John Fitzgerald Kennedy. Te słowa można zadedykować Polaczkowi.