W 2020 roku o fotel prezydenta USA ubiegało się dziesięcioro kandydatów. To informacja o charakterze wyłącznie kronikarskim, bo ósemka z nich od początku nie miała na prezydenturę żadnych szans. Zresztą poza Joe Bidenem i Donaldem Trumpem, tylko Jo Jorgensen z Partii Libertariańskiej została zarejestrowana we wszystkich pięćdziesięciu jeden stanach. Ale i ona była z góry przegrana, bo w wyścigu prezydenckim liczą się tylko kandydaci Demokratów i Republikanów. Żeby znaleźć się na tej uprzywilejowanej pozycji, trzeba najpierw zyskać przychylność własnych wyborców, głosujących w partyjnych prawyborach.
Ostatnim razem Donald Trump od początku mógł być pewny swojej nominacji. Jako urzędujący prezydent ubiegający się o reelekcję, nie miał realnej konkurencji wewnątrz partii, a republikańskie prawybory były formalnością – Trump dostał w nich poparcie ponad 96 proc. głosujących. Nazwiska tych, którzy spróbowali z nim zawalczyć – Billa Welda czy Joe Welsha – pamiętają dziś w Polsce tylko najpilniej śledzący amerykańską politykę analitycy.
Dziś pozycja Donalda Trumpa tak silna nie jest. Bądź co bądź jest politykiem, który swoje ostatnie wybory przegrał. Przegrali też ci z republikańskich kandydatów do Kongresu, którzy w ostatnich wyborach połówkowych szczycili się poparciem Trumpa. Przeprowadzona po wyborach analiza wykazała, że uzyskali wynik średnio o pięć punktów procentowych niższy od pozostałych republikańskich polityków. Dlatego po niebieskiej stronie amerykańskiej sceny politycznej pojawili się odważni do rzucenia Trumpowi wyzwania i zawalczenia o nominację Republikanów. Wśród nich są ci, którzy jeszcze kilka lat temu wspólnie z nim decydowali o kierunkach amerykańskiej polityki.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.