Przemawiając do ambasadorów Nicolas Sarkozy zabrzmiał dobitnie niczym władca absolutny. Chciał w ten sposób zrobić wrażenie na Francuzach, czy obudził się w nim duch Napoleona?
Całą historię Europy, od Karola Wielkiego do Adolfa Hitlera, można zdefiniować krótko: wojna o przejęcie kontroli nad kontynentem. Próbowały tego Holandia, próbowały Prusy (a potem zjednoczone Niemcy), próbowały państwa Habsburgów, a nawet Watykan. A przede wszystkim próbowała Francja. Najbardziej spektakularnie za czasów Napoleona, ale właściwie cała historia tego państwa to niekończące się próby zdobycia kontroli nad sąsiadami. Dziedzictwem tego jest świetnie opanowana przez Francuzów sztuka dyplomacji. Oni rzadko kiedy sięgali (jak Napoleon) po argumenty siłowe, dużo częściej próbowali negocjacji. Dlatego dziś francuscy dyplomaci mają opinię mistrzów w swym fachu.
Z tego wyścigu po władzę nad Europą wzięły się obie wojny światowe. Stąd też wziął się pomysł Unii Europejskiej – miała ona rozładować napięcia na kontynencie, zgodnie z zasadą "zgoda buduje, niezgoda rujnuje". Choć do dziś sceptycy twierdzą, że koncepcja integracji europejskiej to nic innego niż trick francuskiej dyplomacji, który ma doprowadzić do przejęcia przez Paryż kontroli nad naszym kontynentem. Idąc tym tropem myślenia sformułowanie wygłoszone przez Sarkozy'ego "nie ma silnej Francji bez Europy" może budzić grozę i przypomnieć najgorsze czasy, gdy monarchowie w Wersalu planowali ład w Europie według własnego gustu.
Miejmy nadzieję, że mocne słowa Sarkozy'ego to tylko potrząsanie szabelką na użytek Francuzów: żeby czuli się bezpiecznie, gdyż prezydent czuwa. Inaczej Europa przypomni sobie, czym kończy się konflikt między Paryżem i Berlinem – bo trudno przypuszczać, aby Niemcy przeszły do porządku dziennego nad próbą budowy silnej Francji. A jeśli ktoś nie pamięta, jak kończą się napięcia na linii Paryż-Berlin niech sprawdzi w encyklopedii, co działo się w 1914 i 1939 roku.