W poniedziałek mija dokładnie pół roku od wyborów parlamentarnych w Belgii, po których Verhofstadt podał swój liberalno-socjalistyczny rząd do dymisji. Król polecił mu wówczas kierowanie bieżącymi sprawami państwa, a zwycięzcy wyborów, przywódcy flamandzkich chadeków Yvesowi Leterme'owi, powierzył misję sformowania nowej koalicji rządzącej. Prowadzone przez niego rozmowy zakończyły się jednak spektakularnym fiaskiem i to już dwukrotnie.
W komunikacie pałacu królewskiego podkreślono, że przyjmując na audiencji Verhofsdtadta, Albert II poprosił go o podjęcie "pilnych działań" w celu sformowania przejściowego rządu. Nie przesądza to o tym, że dotychczasowy premier pozostanie na stanowisku, może on bowiem wskazać innego kandydata na szefa rządu. Nie sprecyzowano, do kiedy ów rząd miałby sprawować władzę. Jednocześnie król zlecił premierowi prowadzenie negocjacji, "które doprowadzą do reformy instytucji państwa".
Właśnie to zadanie przerosło Leterme'a, który 1 grudnia ogłosił kres swojej misji. Nie zdołał bowiem pogodzić frankofonów z Walonii i Brukseli oraz niderlandzkojęzycznych Flamandów w sprawie swojego postulatu większej autonomii regionów (w domyśle - przede wszystkim jego rodzimej, kwitnącej gospodarczo Flandrii). Chodzi zwłaszcza o więcej uprawnień w takich dziedzinach, jak podatki, walka z bezrobociem i zabezpieczenia socjalne.
Aż tak duże wzmocnienie regionów to zamach na jedność kraju - odpowiadają frankofoni. Poza względami politycznymi, nie chcą reformy ustrojowej także z powodów ekonomicznych. Zdają sobie sprawę, że w przeciwieństwie do Flandrii ani region Brukseli z 20- procentowym bezrobociem, ani podupadła, rolnicza Walonia nie znalazłyby środków na przetrwanie w luźnej federacji.
Pod hasłem głębokiej reformy instytucjonalnej Leterme wygrał wybory, zdobywając rekordowe 800 tys. głosów. Komentatorzy są zdania, że misja Verhofstadta paradoksalnie może oznaczać powrót na scenę nielubianego przez frankofonów Leterme'a, ponieważ biorąc pod uwagę jego popularność trudno sobie wyobrazić koalicję bez jego udziału. W poniedziałek Leterme powtórzył, że uważa siebie za kandydata na szefa rządu.
Część obserwatorów wskazuje na możliwość dołączenia do budowanej przez niego bez powodzenia liberalno-chadeckiej koalicji socjalistów oraz Zielonych i powołania w ten sposób rządu "zgody narodowej". Media spekulują, że taki właśnie kształt przybierze "rząd przejściowy", którego sformowania podjął się Verhofstadt.
Już w zeszły poniedziałek Albert II ogólnie powierzył Verhofstadtowi misję opanowania bezprecedensowego w historii Belgii kryzysu. Niespodziewanie wysunął go w ten sposób ponownie na pierwszy plan bieżącej belgijskiej polityki. Tymczasem Verhofstadt, świadom przegranej w czerwcowych wyborach, sygnalizował już gotowość wycofania się z krajowej sceny politycznej.
Na swoją misję formowania rządu zgodził się, podkreślając, że będzie ona "bardzo tymczasowa i ograniczona".
Z zapowiedzi polityków wynika, że panuje zgoda co do powołania Konwentu, który przez rok-dwa opracuje założenia reformy państwa. Mają w nim zasiąść parlamentarzyści z Flandrii i Walonii, którzy przede wszystkim rozstrzygną sporną kwestią praw wyborczych i językowych frankofonów żyjących na flamandzkich przedmieściach Brukseli, a także większej autonomii regionów.
Komentatorzy są jednak zdania, że pilniejszą sprawą niż reforma ustrojowa jest przygotowanie budżetu państwa na przyszły rok oraz uspokojenie kręgów gospodarczych, skąd płyną sygnały, że zawierucha polityczna negatywnie wpływa na inwestycje w Belgii. Także tym - zgodnie z prośbą Alberta II - zajmie się teraz Guy Verhofstadt.
pap, ss