Na ulicach i w środkach masowego przekazu pojawiają się zaledwie krótkie informacje o niedzielnym głosowaniu. Gdzieniegdzie na drzwiach sklepów lub instytucji wiszą obwieszczenia o ubiegających się o mandat kandydatach.
Opozycja wręcz otwarcie mówi, że wyborów nie ma.
"Polacy od razu wyobrażają sobie, że jest dostęp do informacji, środków masowego przekazu i tak dalej. Na Białorusi tego nie ma. Istnieje tylko formalnie wypełniana procedura, a ludzie tylko zatwierdzają władzę" - podkreśla jeden z liderów Białoruskiego Frontu Narodowego (BNF) Wincuk Wiaczorka.
Przewiduje, że do parlamentu może wejść 4-5 opozycjonistów, o ile pozwoli na to prezydent Alaksandr Łukaszenka.
Zgromadzenie Narodowe (niższa izba białoruskiego parlamentu) liczy 110 miejsc. Ubiega się o nie 279 osób, w tym 70 przedstawicieli opozycji.
"Z naszych wstępnych raportów wynika, że kampania nie była zbyt widoczna i jej ranga była niewielka" - powiedział przebywający w Mińsku rzecznik Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (ODIHR) Jens- Hagen Eschenbacher.
"Ale wciąż jesteśmy w trakcie procesu oceny głosowania, które jeszcze się nie odbyło" - zastrzegł, zaznaczając, że ma na myśli wyznaczony dzień wyborów - 28 września, a nie możliwość przedterminowego oddania głosu.
W wyborach można oddać głos już od poniedziałku. Według oficjalnych wyjaśnień ma to pomóc w głosowaniu obywatelom, którzy np. planują wyjazdy na dzień właściwych wyborów.
Opozycja zarzuca władzom, że przedterminowe głosowanie stwarza możliwości nadużyć, gdyż urny po zamknięciu lokali pozostają jedynie pod opieką przedstawicieli władz.
W piątek sekretarz Centralnej Komisji Wyborczej Mikoła Łazawik ogłosił, że przez trzy dni do urn poszło przed terminem 12,3 proc. uprawnionych.
Eschenbacher na razie wstrzymuje się od oceny głosowania, również tego przedterminowego.
"Podchodzimy do każdych wyborów otwarcie. Wysłaliśmy (na Białoruś) setki obserwatorów i ich zadaniem jest ocena głosowania. Ale ono wciąż jeszcze trwa" - powiedział.
Wiaczorka jednak już teraz zapowiada protesty, jeśli okaże się, że wybory zostały sfałszowane. "Trudno przewidzieć dużą liczbę manifestantów na ulicach, lecz istnieje jeszcze moralna strona tego przedsięwzięcia: pokazać, że nielegalna procedura nie ma mocy prawnej" - zaznacza.
ab, pap