Ambicja prezydenta Francji, Nicolasa Sarkozy'ego jest już wręcz przysłowiowa. Jego najnowsze pomysły to nic innego, jak próba zrobienia z Francji nadpaństwa Unii Europejskiej, a z samego Sarko nieformalnego prezydenta wspólnoty.
Nie można całkowicie odmówić racji prezydentowi Francji. Faktem jest, że nie załamał się pomimo trzech plag, jakie za francuskiej prezydencji dosięgły UE (klapa referendum w Irlandii, wojna w Gruzji i kryzys finansowy), a mało tego próbował robić co się da, by zaradzić przeciwnościom. Z rozmaitym zresztą skutkiem.
Wojna w Gruzji zakończyła się wszak - pomimo, a może dzięki paryskiej mediacji - podziałem kaukaskiego państwa i ustanowieniem nowej Jałty. Na irlandzkiego pata nie znaleziono jeszcze remedium. A co do kryzysu finansowego, to chyba nikt nie jest jeszcze w stanie powiedzieć na ten temat niczego miarodajnego.
Teraz prezydent Sarkozy proponuje, by Francja i on sam (ach to flaubertowskie "pani Bovary to ja") przewodniczyli grupie euro aż do 2010 roku. Podobnie ma być z szefowaniem Unii Śródziemnomorskiej, oczku w głowie Paryża. Niezbyt to eleganckie zagranie nie tylko w stosunku do Czech i Szwecji, które kolejno będą pełnić przewodnictwo w UE, ale i wobec innych krajów - np. Niemiec. Sarkozy wyszedł z założenia, że eurosceptyczne Czechy za karę trzeba odstawić do kąta i zabrać im najlepsze zabawki. Podobny los ma spotkać Szwecję, która dalej woli koronę niż euro.
Choć jest to dosyć brutalne postawienie sprawy, oddaje w sporej mierze faktyczną sytuację. Bo przecież unia nie jest - niestety - wspólnotą równorzędnych partnerów, z których każdy ma tyle samo do powiedzenia. Francja była i jest jednym z głównych aktorów europejskiej sceny i rzeczywiście trudno porównać jej potęgę z siłą Czech, Szwecji czy Malty. Polityka jednak w sporej mierze opiera się także na symbolach. A jednym z tych symboli jest równość państw. Dlatego propozycja prezydenta Sarkozy'ego może nie spodobać się wielu pozostałym przywódcom uninym - obala bowiem jeden z najważniejszych mitów europejskich.
Wojna w Gruzji zakończyła się wszak - pomimo, a może dzięki paryskiej mediacji - podziałem kaukaskiego państwa i ustanowieniem nowej Jałty. Na irlandzkiego pata nie znaleziono jeszcze remedium. A co do kryzysu finansowego, to chyba nikt nie jest jeszcze w stanie powiedzieć na ten temat niczego miarodajnego.
Teraz prezydent Sarkozy proponuje, by Francja i on sam (ach to flaubertowskie "pani Bovary to ja") przewodniczyli grupie euro aż do 2010 roku. Podobnie ma być z szefowaniem Unii Śródziemnomorskiej, oczku w głowie Paryża. Niezbyt to eleganckie zagranie nie tylko w stosunku do Czech i Szwecji, które kolejno będą pełnić przewodnictwo w UE, ale i wobec innych krajów - np. Niemiec. Sarkozy wyszedł z założenia, że eurosceptyczne Czechy za karę trzeba odstawić do kąta i zabrać im najlepsze zabawki. Podobny los ma spotkać Szwecję, która dalej woli koronę niż euro.
Choć jest to dosyć brutalne postawienie sprawy, oddaje w sporej mierze faktyczną sytuację. Bo przecież unia nie jest - niestety - wspólnotą równorzędnych partnerów, z których każdy ma tyle samo do powiedzenia. Francja była i jest jednym z głównych aktorów europejskiej sceny i rzeczywiście trudno porównać jej potęgę z siłą Czech, Szwecji czy Malty. Polityka jednak w sporej mierze opiera się także na symbolach. A jednym z tych symboli jest równość państw. Dlatego propozycja prezydenta Sarkozy'ego może nie spodobać się wielu pozostałym przywódcom uninym - obala bowiem jeden z najważniejszych mitów europejskich.