Barack Obama w obszernym wystąpieniu radiowym oznajmił, że ma już gotowy "agresywny plan antykryzysowy", który ma doprowadzić Amerykę do wyjścia z gospodarczej zapaści. Ujawnił nawet szczegóły tego planu: stworzenie 2,5 miliona miejsc pracy, większe inwestycje państwowe i interwencja na rynku kredytowym. Cały ten wywiad świadczy o tym, że prezydent-elekt o gospodarce ma mniej więcej takie samo pojęcie jak o polityce zagranicznej.
Już w trakcie kampanii wyborczej dało się zauważyć, że Obama jest zwolennikiem teorii państwa interweniującego i kontrolującego procesy gospodarcze. Nic bardziej błędnego. Ameryka nie potrzebuje teraz interwencjonizmu państwowego lecz czegoś dokładnie przeciwnego: wolnego rynku i zmniejszenia obciążeń podatkowych. To co proponuje Obama oznacza zwiększenie obciążeń podatkowych po to, by pomagać jednym grupom zawodowym i tworzyć "miejsca pracy". A to może tylko oddalić wyjście z kryzysu. W gospodarce amerykańskiej opartej w dużym stopniu na popycie wewnętrznym, nie ma lepszej metody na złagodzenie skutow kryzysu niż pozostawienie w kieszeniach ludzi jak najwięcej pieniędzy. Gdy państwo swoim obywatelom pieniądze zabiera (i najczęściej je przejada, zwiększając biurokrację, gospodarka hamuje.
Niedawno, gdy byłem w Sejmie, znajomy poseł przekonywał mnie, że recepta na wyjście z kryzysu jest bardzo prosta. Oto należy sztucznie wywołać i zwiekszać inflację. Inflacja bowiem - jak powszechnie wiadomo - sprawia, że ludzie nie trzymają pieniedzy lecz natychmiast je wydają. Sądzę, że mój znajomy poseł ma o gospodarce dokładnie takie samo pojęcie jak Barack Obama.
Niedawno, gdy byłem w Sejmie, znajomy poseł przekonywał mnie, że recepta na wyjście z kryzysu jest bardzo prosta. Oto należy sztucznie wywołać i zwiekszać inflację. Inflacja bowiem - jak powszechnie wiadomo - sprawia, że ludzie nie trzymają pieniedzy lecz natychmiast je wydają. Sądzę, że mój znajomy poseł ma o gospodarce dokładnie takie samo pojęcie jak Barack Obama.