Nic nowego w sprawie stanu wojennego

Nic nowego w sprawie stanu wojennego

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy z odtajnionych dokumentów dotyczących stanu wojennego, które za sprawą pułkownika Ryszarda Kuklińskiego trafiły do rąk amerykańskiej administracji, dowiadujemy się czegoś, co zmienia naszą ocenę stanu wojennego? Właściwie nie.
Dokumenty w zasadzie mówią to, co już wiedzieliśmy wcześniej – że poważna groźba interwencji wojsk Układu Warszawskiego istniała zimą 1980 r. Mówił o tym m.in. Zbigniew Brzeziński, ówczesny doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta USA Cartera, dzięki któremu jej wówczas uniknęliśmy. Takiej groźby nie było natomiast rok później, kiedy sowieckie władze forsowały koncepcję unieszkodliwienia „Solidarności" polskimi rękami.

To, co z tych relacji chyba po raz pierwszy dostrzegam, to pewien ludzki i tragiczny rys postaci autora stanu wojennego, generała Wojciecha Jaruzelskiego. Być może był on nawet szczerze przekonany, że uchroni nas przed  sowiecką inwazją. Zresztą nawet najbardziej krwiożerczy dyktatorzy zwykle wierzyli, że pełnią pożyteczną misję. Choć przyznam, że informacja o wewnętrznych rozterkach, a nawet depresji generała naciskanego przez Moskwę, odrobinę łagodzi moją dotychczas zdecydowanie niepochlebną o nim opinię.

Czy te „okoliczności łagodzące" zdejmują z ramion generała odpowiedzialność za stan wojenny? Oczywiście nie - ani za jego ofiary, ani skutki. Jeśli nawet przyjąć, że głoszone przez niego plany zreformowania gospodarki nie miały być tylko usprawiedliwieniem wojskowej interwencji, to przede wszystkim w najmniejszym nawet stopniu nie zostały wprowadzone w czyn. Co więcej stan wojenny, m.in. przez restrykcje, które spowodował, cofnął naszą gospodarkę pod względem poziomu technologicznego co najmniej o kilkanaście jeśli nie kilkadziesiąt lat. 

Czy w warunkach „realnego socjalizmu" proponowane zmiany (zmniejszenie biurokracji, masowe przekwalifikowania i przesunięcia pracowników do innych działów gospodarki, itp.) w dodatku pod dyktando wojskowych komisarzy były w ogóle realne? To już zupełnie inna historia…