Mocno zabrzmiały słowa Gordona Browna o budowie nowego, globalnego porządku ekonomicznego. Od słów jednak do czynów droga daleka. Przy konsekwencji i dobrej woli zaangażowanych krajów londyński szczyt G20 może być faktycznie początkiem zmian.
Kluczowym słowem szczytu wydaje się być solidarność. Solidarność bogatych krajów z biednymi państwami. Ale to jest właśnie oblicze globalizmu; ścisłe powiązanie poszczególnych krajów i instytucji. Dodatkowe pieniądze dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego powinny jednak optymalnie być bardziej przysłowiową wędką niż rybą dla potrzebujących. Słusznym posunięciem jest zapowiedź ściślejszej kontroli pracy banków i zarobków bankierów. Bo nie tylko socjalistyczne serca pękają na wieść, że dyrektorzy, którzy doprowadzili banki do bankructwa za karę dostają jeszcze gigantyczne odprawy. No i wreszcie istotne wydaje się zapowiadane odejście od formuły G8 na rzecz G20. To reakcja, aczkolwiek spóźniona, na pojawienie się nowych światowych graczy. Trudno dalej ignorować rosnącą pozycję Chin, Indii czy Brazylii.
Pomimo entuzjazmu Nicolasa Sarkozy'ego czy Jose Manuela Barroso nie pojawiło się na londyńskim szczycie cudowne panaceum na światowy kryzys. Uzyskaliśmy raczej listę środków przeciwbólowych niż lekarstw, które usunęłyby przyczynę choroby. Ale chyba też nikt nie oczekiwał cudów.
Pomimo entuzjazmu Nicolasa Sarkozy'ego czy Jose Manuela Barroso nie pojawiło się na londyńskim szczycie cudowne panaceum na światowy kryzys. Uzyskaliśmy raczej listę środków przeciwbólowych niż lekarstw, które usunęłyby przyczynę choroby. Ale chyba też nikt nie oczekiwał cudów.