Słynny już list Dmitrija Miedwiediewa do Wiktora Juszczenki kolejny raz udowadnia, jak wielkim problemem jest dla Rosjan Ukraina. I jak diametralnie różni się od reszty świata spojrzenie Rosjan na "ukraiński problem".
Telewizyjne wystąpienie Miedwiediewa, w którym głowa państwa wyjaśniała przyczyny odmowy wysłania ambasadora do Kijowa, oglądałam po drugiej stronie lustra: na Uralu, wśród „przyjaciół Moskali". Znajomi w niewybrednych słowach skrytykowali ukraińskiego prezydenta i całą pomarańczową "komandę", która ośmieliła się podnieść rękę na sacrum: pradawny sojusz dwóch bratnich narodów. Sojusz, który narodził się w kolebce Świętej Rusi – Księstwie Kijowskim.
Rosjanie mają problem z Ukrainą. Ogromny, bolesny, wręcz zadziwiający swoim niesłabnącym natężeniem. I nie chodzi bynajmniej o polityczne ambicje Kremla, które są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Problem sięga daleko głębiej – do samego szpiku rosyjskiej duszy. Rozdrapana w 2004 r. rana nie chce się zabliźnić.
Wcześniej wszystko było prostsze: poprzednik Juszczenki, Leonid Kuczma sprytnie lawirował między Wschodem a Zachodem, mamiąc Rosjan obietnicami przyłączenia się do tworzonego z Białorusią ZBIR-a. W grudniu 2004 r. nastąpił grom jasnego nieba.
Pomarańczowa rewolucja jest tu niemal powszechnie traktowana jako dzieło wrogich służb specjalnych. Amerykański podopieczny, Wiktor Juszczenko, podstępem narzucony Ukraińcom, spycha bratni naród w przepaść. A Rosjanom serce się kraje – tylu mają przecież krewnych i przyjaciół w kraju nad Dnieprem, z którymi łączą ich wieki wspólnej historii, wiara ojców i krew przelana w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej.
Dramatyczny stosunek do Ukrainy jest oporny na racjonalne argumenty.
Nawet do sceptycznie nastawionych wobec Kremla Rosjan nie dociera, że używanie w XXI w. popularnego w Związku Radzieckim słowa "braterski", kompromituje ich głowę państwa, pretendującego - przynajmniej w warstwie leksykalnej - do nowoczesności. I pogłębia stereotyp o agresywnym rosyjskim niedźwiedziu, który wielu tutaj uważa za obraźliwy i krzywdzący.
Rosjanie nie mogą, bądź nie chcą zrozumieć, że agresywna polityka Kremla wobec władz w Kijowie przynosi skutek odwrotny do zamierzonego i poszerza szeregi rusofobów - szczególnie wśród młodych Ukraińców. A potem szczerze dziwią się, że na centralnym placu Kijowa popularnością cieszą się koszulki z napisem "Dziakuj Bohu, ja nie Moskal".
Nikt z moich "przyjaciół Moskali" nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć, po co ich państwu ta nowa awantura. Wszyscy, jak jeden mąż twierdzili jednak, że sprawiedliwość jest po ich stronie.
Rosji nie da się pojąć rozumem, to przecież wiedzą najlepiej sami Rosjanie.
Rosjanie mają problem z Ukrainą. Ogromny, bolesny, wręcz zadziwiający swoim niesłabnącym natężeniem. I nie chodzi bynajmniej o polityczne ambicje Kremla, które są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Problem sięga daleko głębiej – do samego szpiku rosyjskiej duszy. Rozdrapana w 2004 r. rana nie chce się zabliźnić.
Wcześniej wszystko było prostsze: poprzednik Juszczenki, Leonid Kuczma sprytnie lawirował między Wschodem a Zachodem, mamiąc Rosjan obietnicami przyłączenia się do tworzonego z Białorusią ZBIR-a. W grudniu 2004 r. nastąpił grom jasnego nieba.
Pomarańczowa rewolucja jest tu niemal powszechnie traktowana jako dzieło wrogich służb specjalnych. Amerykański podopieczny, Wiktor Juszczenko, podstępem narzucony Ukraińcom, spycha bratni naród w przepaść. A Rosjanom serce się kraje – tylu mają przecież krewnych i przyjaciół w kraju nad Dnieprem, z którymi łączą ich wieki wspólnej historii, wiara ojców i krew przelana w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej.
Dramatyczny stosunek do Ukrainy jest oporny na racjonalne argumenty.
Nawet do sceptycznie nastawionych wobec Kremla Rosjan nie dociera, że używanie w XXI w. popularnego w Związku Radzieckim słowa "braterski", kompromituje ich głowę państwa, pretendującego - przynajmniej w warstwie leksykalnej - do nowoczesności. I pogłębia stereotyp o agresywnym rosyjskim niedźwiedziu, który wielu tutaj uważa za obraźliwy i krzywdzący.
Rosjanie nie mogą, bądź nie chcą zrozumieć, że agresywna polityka Kremla wobec władz w Kijowie przynosi skutek odwrotny do zamierzonego i poszerza szeregi rusofobów - szczególnie wśród młodych Ukraińców. A potem szczerze dziwią się, że na centralnym placu Kijowa popularnością cieszą się koszulki z napisem "Dziakuj Bohu, ja nie Moskal".
Nikt z moich "przyjaciół Moskali" nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć, po co ich państwu ta nowa awantura. Wszyscy, jak jeden mąż twierdzili jednak, że sprawiedliwość jest po ich stronie.
Rosji nie da się pojąć rozumem, to przecież wiedzą najlepiej sami Rosjanie.