Jeśli Erika Steinbach chciała się zaprezentować jako orędowniczka pokoju, dialogu i wzajemnego przebaczenia - to trafiła nieco kulą w płot. Bo samo mówienie o jedności europejskiej nie wystarczy, zwłaszcza jeśli przy okazji powiela się kolejne już oskarżenia pod adresem Polski i Polaków.
Poglądy Steinbach na wypędzenia pod koniec II wojny światowej są powszechnie znane. I nikogo nie szokują. Tym bardziej, że wszyscy wiemy, że wśród wypędzonych były nie tylko rodziny niemieckich żołnierzy osiadłych na tych terenach dopiero w czasie okupacji po uprzednim wypędzeniu stamtąd polskich mieszkańców (vide: rodzina samej pani Steinbach), ale i wielu całkowicie niewinnych ludzi.
Niepokojąco zabrzmiały natomiast słowa o "milionie Niemców, wypędzonych przez Polaków jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy". Powołuje się przy tym Steinbach na dziennikarza "New York Timesa". Taka retoryka naprawdę niepokoi, bo jej konsekwencją może być nie tylko relatywizowanie zbrodni hitlerowskich, ale i usprawiedliwianie samej napaści Hitlera na Polskę. No bo przecież - można by powiedzieć - bronił swoich rodaków, bezprawnie wysiedlanych przez Polaków. Musiał więc Polskę zaatakować.
Najbardziej jednak zasmucające jest to, że przysłuchiwała się temu niemiecka kanclerz. I nawet jeśli sama nie powiedziała nic, co mogłoby zostać źle odebrane, to jej milczenie wobec słów Steinbach może być odbierane jako milcząca aprobata. Kampania wyborcza nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem.
Szkoda, że w cieniu zjazdu Związku Wypędzonych znalazł się list niemieckich intelektualistów, potępiających pakt Ribentropp-Mołotow i uznających ten właśnie haniebny układ za rzeczywisty początek wojny i powojennej okupacji sowieckiej.
Niepokojąco zabrzmiały natomiast słowa o "milionie Niemców, wypędzonych przez Polaków jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy". Powołuje się przy tym Steinbach na dziennikarza "New York Timesa". Taka retoryka naprawdę niepokoi, bo jej konsekwencją może być nie tylko relatywizowanie zbrodni hitlerowskich, ale i usprawiedliwianie samej napaści Hitlera na Polskę. No bo przecież - można by powiedzieć - bronił swoich rodaków, bezprawnie wysiedlanych przez Polaków. Musiał więc Polskę zaatakować.
Najbardziej jednak zasmucające jest to, że przysłuchiwała się temu niemiecka kanclerz. I nawet jeśli sama nie powiedziała nic, co mogłoby zostać źle odebrane, to jej milczenie wobec słów Steinbach może być odbierane jako milcząca aprobata. Kampania wyborcza nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem.
Szkoda, że w cieniu zjazdu Związku Wypędzonych znalazł się list niemieckich intelektualistów, potępiających pakt Ribentropp-Mołotow i uznających ten właśnie haniebny układ za rzeczywisty początek wojny i powojennej okupacji sowieckiej.