Prezydent Obama równie dobrze mógłby zostać wkrótce laureatem Pulitzera (w końcu ma kilka publikacji na koncie). Oraz Oscara. Na przykład za rolę pierwszoplanową czy osiągnięcie życia.
Niestety, tegoroczny werdykt Komitetu Noblowskiego to kolejny przykład degradacji tej prestiżowej niegdyś nagrody i instytucji. To również jaskrawy przykład skrajnego upolitycznienia i dominacji środowisk liberalnych. Czy po niespełna roku prezydentury Obamy naprawdę można mówić o jego wielkich i w dodatku zakończonych sukcesem wysiłkach na rzecz pokoju na świecie? Nie, podobnie zresztą jak i o jego osiągnięciach na wewnętrznym amerykańskim poletku.
Barrack Obama rzeczywiście bardzo dużo mówi o pokoju. Głosi potrzebę światowego rozbrojenia i faktycznie mówi o redukcji broni nuklearnej. Ale sama retoryką, choćby najpiękniejszą, świata się nie zmienia. Jeśli już Obamie należy się Nobel, to tylko i wyłącznie w kategorii świetnego PR. Oczywiście fakt, że po raz pierwszy czarnoskóry obywatel został gospodarzem Białego Domu to rodzaj przełomu. Spełnienie amerykańskiego snu. Ale Obama dostał już swoją nagrodę - jest nią właśnie prezydentura USA.
Nagroda dla Obamy nie jest precedensem. Kolejne werdykty Komitetu Noblowskiego budzą coraz większe wątpliwości i negują idee tej nagrody. Już w ubiegłym roku uhonorowanie byłego fińskiego prezydenta, Martti Ahtisaariego za wysiłek na rzecz przywrócenia pokoju na Bałkanach, było delikatnie mówiąc dyskusyjne. Ahtisaari przyczynił się do przyznania niepodległości Kosowu, co było jednym z największych błędów wspólnoty międzynarodowej. Też nagroda dla Ala Gorea była mocno naciągana - przyświecała jej chyba zasada : dokopać Bushowi. Ten sam komitet nie uhonorował natomiast nigdy Jana Pawła II, którego pokojowego przesłania nie sposób zmarginalizować.
Szkoda, bo jeszcze w czasach, gdy Nobla dostawała Matka Teresa z Kalkuty czy Lech Wałęsa pokojowy Nobel był czymś, co miało autentyczne znaczenie. A teraz coraz bardziej przypomina plebiscyt popularności.
Barrack Obama rzeczywiście bardzo dużo mówi o pokoju. Głosi potrzebę światowego rozbrojenia i faktycznie mówi o redukcji broni nuklearnej. Ale sama retoryką, choćby najpiękniejszą, świata się nie zmienia. Jeśli już Obamie należy się Nobel, to tylko i wyłącznie w kategorii świetnego PR. Oczywiście fakt, że po raz pierwszy czarnoskóry obywatel został gospodarzem Białego Domu to rodzaj przełomu. Spełnienie amerykańskiego snu. Ale Obama dostał już swoją nagrodę - jest nią właśnie prezydentura USA.
Nagroda dla Obamy nie jest precedensem. Kolejne werdykty Komitetu Noblowskiego budzą coraz większe wątpliwości i negują idee tej nagrody. Już w ubiegłym roku uhonorowanie byłego fińskiego prezydenta, Martti Ahtisaariego za wysiłek na rzecz przywrócenia pokoju na Bałkanach, było delikatnie mówiąc dyskusyjne. Ahtisaari przyczynił się do przyznania niepodległości Kosowu, co było jednym z największych błędów wspólnoty międzynarodowej. Też nagroda dla Ala Gorea była mocno naciągana - przyświecała jej chyba zasada : dokopać Bushowi. Ten sam komitet nie uhonorował natomiast nigdy Jana Pawła II, którego pokojowego przesłania nie sposób zmarginalizować.
Szkoda, bo jeszcze w czasach, gdy Nobla dostawała Matka Teresa z Kalkuty czy Lech Wałęsa pokojowy Nobel był czymś, co miało autentyczne znaczenie. A teraz coraz bardziej przypomina plebiscyt popularności.