Przyznanie Barackowi Obamie Pokojowej Nagrody Nobla jedynie za dobre chęci, a nie faktyczne osiągnięcia, niesie ryzyko powstania niebezpiecznego precedensu. Do nagrody nominowanych było 205 kandydatów, z których zdecydowana większość ma na koncie dające się zmierzyć sukcesy. Morgan Tsvangirai – premier Zimbabwe – jest na przykład afrykańskim Wałęsą.
Od lat walczy z dyktaturą Roberta Mugabe stając niemal na głowie aby zaszczepić w tym, co pozostało z Rodezji elementy demokracji. Pośród nominowanych do nagrody Nobla był także Hu Jia, wysłużony chiński dysydent od lat przebywający w areszcie w domowym w pekińskiej dzielnicy – o ironio! - Miasto Wolności.
Argumentując wybór Baracka Obamy norweska komisja stwierdziła, iż „jego dyplomacja oparta jest na koncepcie, według którego rządzący światem powinni kierować się zasadami i wartościami współdzielonymi przez większość ludności [na ziemi]". To niepokojące. Zdanie to pomija fakt istnienia dyktatur, autorytarnych i nacjonalistycznych rządów oraz quasi-demokracji w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej. To również promocja „wzorcowej" demokracji oraz instrument propagandy lansujący konkretny model rządów, którego Obama jest uosobieniem. Model, od którego spora część świata stanowczo się odcina. Nie wolno przy tym zapominać, że zbiór wartości, na rzecz których Fundacja Alfreda Nobla lobbuje, stanowi wodę na młyn islamskiego fundamentalizmu, który jest coraz bardziej agresywny i bojowy.
Prezydent USA przyznaje, że nie zasłużył na Pokojową Nagrodę Nobla. Nie jest tajemnicą, że na taki prestiż Obama jeszcze nie zapracował. Pozostali aktywiści zostali pokrzywdzeni i niedocenieni. To niebezpieczne. Może bowiem podciąć skrzydła dysydentom walczącym o wolność na całym świecie. Nie twierdzę, że którykolwiek z nominowanych działa dla splendoru, blasku chwały oraz medaliku z popiersiem Alfreda Nobla. Pokojowa Nagroda Nobla stanowi jednak pewnego rodzaju gest i symbol, rzuca światło oraz zwraca oczy światowej opinii publicznej na osiągnięcia zwycięzcy. Bywa też dla nich do pewnego stopnia "ochroną" przed bezwzględnymi reżimami. Tegoroczna decyzja norweskiej komisji łamie tę tradycję nagradzając jedynie intencje. Niedobrze byłoby, gdyby efektem ubocznym tegorocznego werdyktu było zniechęcenie dysydentów i ograniczenie ich aktywności. Po co walczyć z wiatrakami, skoro świat się o tym nie dowie, a to jedyna rzecz, której tak naprawdę obawiają się łamiący prawa człowieka dyktatorzy. Niebezpieczeństwo, które z tego płynie jest aż nazbyt widoczne.
Argumentując wybór Baracka Obamy norweska komisja stwierdziła, iż „jego dyplomacja oparta jest na koncepcie, według którego rządzący światem powinni kierować się zasadami i wartościami współdzielonymi przez większość ludności [na ziemi]". To niepokojące. Zdanie to pomija fakt istnienia dyktatur, autorytarnych i nacjonalistycznych rządów oraz quasi-demokracji w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej. To również promocja „wzorcowej" demokracji oraz instrument propagandy lansujący konkretny model rządów, którego Obama jest uosobieniem. Model, od którego spora część świata stanowczo się odcina. Nie wolno przy tym zapominać, że zbiór wartości, na rzecz których Fundacja Alfreda Nobla lobbuje, stanowi wodę na młyn islamskiego fundamentalizmu, który jest coraz bardziej agresywny i bojowy.
Prezydent USA przyznaje, że nie zasłużył na Pokojową Nagrodę Nobla. Nie jest tajemnicą, że na taki prestiż Obama jeszcze nie zapracował. Pozostali aktywiści zostali pokrzywdzeni i niedocenieni. To niebezpieczne. Może bowiem podciąć skrzydła dysydentom walczącym o wolność na całym świecie. Nie twierdzę, że którykolwiek z nominowanych działa dla splendoru, blasku chwały oraz medaliku z popiersiem Alfreda Nobla. Pokojowa Nagroda Nobla stanowi jednak pewnego rodzaju gest i symbol, rzuca światło oraz zwraca oczy światowej opinii publicznej na osiągnięcia zwycięzcy. Bywa też dla nich do pewnego stopnia "ochroną" przed bezwzględnymi reżimami. Tegoroczna decyzja norweskiej komisji łamie tę tradycję nagradzając jedynie intencje. Niedobrze byłoby, gdyby efektem ubocznym tegorocznego werdyktu było zniechęcenie dysydentów i ograniczenie ich aktywności. Po co walczyć z wiatrakami, skoro świat się o tym nie dowie, a to jedyna rzecz, której tak naprawdę obawiają się łamiący prawa człowieka dyktatorzy. Niebezpieczeństwo, które z tego płynie jest aż nazbyt widoczne.