"Prawe ręce" baronessy
ESDZ ma pomóc wysokiemu przedstawicielowi ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa w zapewnieniu spójnego działania UE w polityce zewnętrznej, ale jego decyzje będą musiały zyskać aprobatę z jednej strony kolegium komisarzy KE, a z drugiej - krajów członkowskich w Radzie UE. W skład ESDZ wejdą osoby rekrutowane z trzech źródeł: sekretariatu generalnego Rady UE, Komisji Europejskiej (dyrekcji ds. stosunków zewnętrznych) oraz dyplomaci wysłani z państw członkowskich. Przy czym tych ostatnich musi być docelowo aż jedna trzecia.
7 tysięcy urzędników
Traktat z Lizbony nie mówi, jak liczna ma być służba; będzie to przynajmniej kilka tysięcy osób (szacuje się, że 5-7 tys.). Obecnie w rozsianych po świecie 120 różnych przedstawicielstwach KE, w krajach i organizacjach międzynarodowych oraz tzw. biurach łącznikowych Rady UE w Nowym Jorku i Genewie pracuje łącznie około 5 tys. osób. To te połączone dotychczasowe przedstawicielstwa KE i biura Rady UE staną się delegacjami UE, swoistymi "ambasadami", w których kierownicy będą odpowiedzialni przed wysokim przedstawicielem. Na szczycie 30 października przywódcy uzgodnili, że do kwietnia 2010 r. nowy wysoki przedstawiciel ma przygotować szczegółowy projekt organizacji i działania ESDZ, który będzie musiała zatwierdzić Rada Ministrów UE, po zasięgnięciu opinii Parlamentu Europejskiego.
Lukratywne posady w dyplomacji
Przyjęte przez przywódców ramowe założenia ESDZ zobowiązują wysokiego przedstawiciela, który będzie nominował kierowników placówek dyplomatycznych UE, by przy rekrutacji zapewniona była "geograficzna równowaga", tak by w nowym korpusie znaleźli się reprezentanci wszystkich państw UE. Ponadto wszyscy pracownicy ESDZ, niezależnie od tego, czy wywodzą się z unijnych instytucji, czy delegowani przez państwa UE, mają zarabiać tyle samo i korzystać z takich samych jak dziś eurokraci przywilejów socjalnych czy emerytalnych.
PAP, arb