Co robią amerykańscy żołnierze w bazie wojskowej? Piją i robią tatuaże. Nie licząc czyhającej na nieuważnych sołdatów śmierci, na pustyni i tak nie ma gdzie wyjść. Nie wychodzi się nawet z bazy. W wolnym czasie pije się wino i dzierga.
Narkotyki? To problem w amerykańskiej armii, ale nie dyskutowaliśmy o nich. Rozmawialiśmy trochę o tatuażach, bo tych na ciele mojego rozmówcy jest wiele. To nieprawda, że nie można ich robić w wojsku, a jedyne, których zabrania armia, to te, które wystają poza rękawy munduru. W służbie liczy się wizerunek. Nie możesz mieć wytatułowanych dłoni, palców i twarzy, ale tatuaże na głowie trudniej dostrzec.
Nie przeszkadzają też tatuaże więzienne, bo mój rozmówca służył z facetem, który odsiedział dziesięcioletni wyrok. Oczywiście nie każdy recydywista może trafić do koszar, ale jeśli sędzia uzna, że będzie to z pożytkiem dla niego i kraju, to dostaje buty i karabin.
Jedyne tatuaże, których nie lubi amerykańskie wojsko to herby ulicznych gangów. Ciało każdego rekruta jest dokładnie sprawdzane, gdy się zaciąga. Jeśli na jego skórze widnieją herby i znaki ulicznych gangów, ochotnik, choćby nie wiadomo jak gorliwy, odsyłany jest tam, skąd przyszedł. To dlatego, że gangi wysyłają swoich ludzi do armii. Ci podpisują czteroletnie kontrakty, a potem wracają na amerykańskie ulice. Przeszkoleni w sztukach tortur i zabijania. Gotowe bojownicze diamenty, wyszlifowane za pieniądze amerykańskich podatników. Podobno wojsko próbuje z tym walczyć, ale gangi i tak znajdują sposoby na wcielenie swoich członków do armii.
Uścisnąłem kapralowi dłoń. Podziękowałem mu za cztery lata służby i życzyłem dużo szczęścia. To na pewno mu się przyda. Wracając do domu pomyślałem, że może to i lepiej, że wojsko polskie jest biedne, a przestępczość zorganizowana na mniejszą skalę. Polska nie potrzebuje, aby ochrona lokalnych gangsterów szkoliła się w najnowszych technikach tortur i zabijania. A wszystko na koszt polskich rodzin, których większość modliła się na pasterce, gdy ja tak sobie rozmawiałem.