Prezydent Aleksander Łukaszenka wyznaczył datę wyborów lokalnych na 25 kwietnia 2010 r. To z pozoru drugorzędne wydarzenie polityczne będzie poważnym testem dla białoruskich władz.
Wiosenne głosowanie to preludium do wyborów prezydenckich, które na Białorusi odbędą się na początku przyszłego roku. Obfitujące w cuda nad urną wybory w 2006 r., zakończyły się brutalnym rozpędzeniem miasteczka namiotowego, aresztowaniami i falą represji, przede wszystkim wobec kontestującej na placu w centrum Mińska młodzieży. W odpowiedzi Unia Europejska izolowała reżim Łukaszenki przez ponad dwa lata. 2008 r. przyniósł wyraźne ocieplenie na linii Mińsk – Bruksela. Białoruś – z pewnymi zastrzeżeniami – została zaproszona do Partnerstwa Wschodniego.
Taktyka Łukaszenki jest sprytna - wykonuje on dwa kroki wprzód, aby zaraz o jeden się cofnąć. Pod naciskiem Zachodu białoruski parlament zatwierdził zmiany w prawie wyborczym, zakładające zmniejszenie liczby urzędników w komisjach wyborczych o 30%. Równocześnie jednak Państwowa Komisja Wyborcza zapowiedziała, że nie zaprosi zagranicznych obserwatorów na wiosenne głosowanie. Wydaje się, że kilka osób z opozycji dostanie się do lokalnych rad, które nie dysponują żadną realną władzą. Potencjalny gest Łukaszenki w stronę UE kosztowałby go niewiele. Ponadto, podzielona wewnętrznie opozycja nadal nie jest realnym zagrożeniem dla białoruskiego status quo.
Z drugiej strony kampania wyborcza może postawić nieprzywykłego do krytyki Łukaszenkę w kłopotliwej sytuacji. Kryzys gospodarczy, rosnące bezrobocie, fiasko rosyjsko-białoruskich rozmów o warunkach dostaw ropy nachtowej – oponenci prezydenta wykorzystają zapewne te trudne społecznie tematy.
Zwracam uwagę na jeszcze jeden czynnik - zjawisko zwane „ekscesami wykonawców". Przyzwyczajeni do blokowania każdej formy sprzeciwu miejscowi urzędnicy mogą wykazać się nadgorliwością i zablokować sterowaną odgórnie odwilż – bo przecież jakiś tam opozycyjny dziwak, którego przez tyle lat bezkarnie gnębili, nie będzie na nich pokrzykiwać. Taka jest logika miejscowych władz, a wybory są przecież lokalne.
Wbrew zachodnim oczekiwaniom, wybory parlamentarne z września 2008 r. nie przyniosły przełomu - w skład Izby Reprezentantów nie wszedł ani jeden przedstawiciel opozycji. UE nie zakończyła jednak dialogu z Łukaszenką, licząc, że polityka marchewki przyniesie w końcu wymierne efekty. Najbliższe wybory będą więc kolejnym sprawdzianem skuteczności nowej polityki Unii wobec Białorusi, dowodem na ile "Baćka" jest gotów spełnić żądania demokratyzacji państwa.
Taktyka Łukaszenki jest sprytna - wykonuje on dwa kroki wprzód, aby zaraz o jeden się cofnąć. Pod naciskiem Zachodu białoruski parlament zatwierdził zmiany w prawie wyborczym, zakładające zmniejszenie liczby urzędników w komisjach wyborczych o 30%. Równocześnie jednak Państwowa Komisja Wyborcza zapowiedziała, że nie zaprosi zagranicznych obserwatorów na wiosenne głosowanie. Wydaje się, że kilka osób z opozycji dostanie się do lokalnych rad, które nie dysponują żadną realną władzą. Potencjalny gest Łukaszenki w stronę UE kosztowałby go niewiele. Ponadto, podzielona wewnętrznie opozycja nadal nie jest realnym zagrożeniem dla białoruskiego status quo.
Z drugiej strony kampania wyborcza może postawić nieprzywykłego do krytyki Łukaszenkę w kłopotliwej sytuacji. Kryzys gospodarczy, rosnące bezrobocie, fiasko rosyjsko-białoruskich rozmów o warunkach dostaw ropy nachtowej – oponenci prezydenta wykorzystają zapewne te trudne społecznie tematy.
Zwracam uwagę na jeszcze jeden czynnik - zjawisko zwane „ekscesami wykonawców". Przyzwyczajeni do blokowania każdej formy sprzeciwu miejscowi urzędnicy mogą wykazać się nadgorliwością i zablokować sterowaną odgórnie odwilż – bo przecież jakiś tam opozycyjny dziwak, którego przez tyle lat bezkarnie gnębili, nie będzie na nich pokrzykiwać. Taka jest logika miejscowych władz, a wybory są przecież lokalne.