Regularność, z jaką kanclerz Angela Merkel uczestniczy w spotkaniach Związku Wypędzonych, może niepokoić. Tym bardziej, iż teraz, w kilka miesięcy po zwycięskich dla niej wyborach parlamentarnych, odpada argument, iż pani kanclerz tylko szukała dodatkowych głosów.
To, że wielu niewinnych Niemców, zostało wypędzonych z Polski i Czechosłowacji lub też samych uciekło, jest niepodważalnym faktem historycznym. I nikt nie powinien pomniejszać tragedii ludzi, którzy musieli opuszczać ziemie, na których mieszkali od pokoleń. Ale nie można też jednym tchem mówić o niemieckich ofiarach i ofiarach nazizmu. Bo przecież wypędzenie było pokłosiem faszystowskiego totalitaryzmu. A już najmniejszy moralny mandat ma do tego sama pani Erika Steinbach. Jej rodzina, owszem, uciekała z terenów dzisiejszej Polski, ale w przeciwieństwie do autentycznych wypędzonych była tzw. elementem napływowym. Który mówiąc wprost, najechał polskie tereny wraz z hitlerowskim okupantem. Nie ma więc pani Steinbach prawa zabierać głosu w imieniu tych wszystkich, którzy od pokoleń mieszkali na m.in. Dolnym Śląsku.
Gdyby jednak pani Steinbach szefowała zupełnie marginalnej organizacji, o której pies z kulawą nogą nie słyszał, nie byłoby wielkiego problemu. Gorzej, że Związek Wypędzonych marginalną organizacją nie jest. Bo przecież kanclerz Niemiec nie uczestniczyłaby w zjazdach i bankietach nic nie znaczącej organizacji?
Pani Steinbach krytykuje swoich oponentów, "wykorzystujących argument historycznego kontekstu". A, przepraszam, jaki niby argument mają wykorzystywać lub też, inaczej stawiając problem, jak można wyabstrahować problem wypędzonych z historycznego kontekstu? Bo jeżeli zaczniemy odzierać wydarzenia i zjawiska z kontekstu historycznego, wówczas dokonywać się będzie niebezpieczny proces pisania historii na nowo.