Przez długie lata była zatem Turcja "notoryczną narzeczoną" Europy. I faktycznie przez całe lata układ sił był taki, że to Turcji zależało na Europie. Ale sytuacja się zmieniła i Ankarę zaczęło niecierpliwić bezowocne stukanie do drzwi Brukseli. Prawda jest taka, że to Europie powinno zależeć na Turcji. Jeśli chcemy uzyskać bezpieczeństwo energetyczne i uniezależnić się od Rosji, Turcja jest najlepszym do tego aliantem. Bez Turcji nie będzie gazociągu Nabucco, a bez Nabucco nie będzie dywersyfikacji źródła dostaw energii. Teraz to jednak Turcja stawia warunki i kręci nosem. I nic dziwnego, bo z jednej strony ma możliwość ściślejszej współpracy z Rosją, a z drugiej z krajami islamskimi. Rosja już zresztą jest jednym z największych partnerów handlowych Turcji.
Przyczyną francusko-niemieckiej niechęci do przyjęcia Turcji do UE nie jest strach przed islamizacją Europy. Bo proces islamizacji postępuje i będzie się nasilać niezależnie od starań Ankary (mieszkający w Niemczech Turcy to ledwie część licznej grupy muzułmanów, zamieszkujących Europę). Paryż i Berlin boją się raczej utraty dominującej pozycji wewnątrz wspólnoty, bo prawie 80 mln Turcja, która zresztą jest jedną z większych gospodarek w tej części świata, byłaby krajem, z którym trzeba by się było bardzo liczyć. Dawanie Turcji czarnej polewki nie jest dobrym pomysłem, bo poza kwestią energetyczną, zeuropeizowana Ankara byłaby gwarantem większej stabilności w regionie. A z kolei Turcja rzucona w ramiona Rosji i krajów islamskich poczucia bezpieczeństwa na pewno nam nie da.