Jeżeli chodzi o częstotliwość upadków rządów Belgia niedługo prześcignie, o ile już tego nie zrobiła, Włochy, które przez lata wiodły prym w tej dziedzinie. W przypadku obecnego kryzysu rządowego belgijski problem oznacza jednak problem dla całej Europy - za dwa miesiące Belgia przejmie bowiem unijne przewodnictwo.
Jest to oczywiście wielkim paradoksem, że jeden z krajów założycielskich wspólnoty europejskiej i serce, a przynajmniej centrum dowodzenia, zjednoczonej Europy sam jest tak wewnętrznie podzielony. Animozje pomiędzy francuskojęzycznymi Walonami a Flamandami potęgowane są dodatkowo przez arcyskomplikowany system polityczny. Ideą tego systemu było wprowadzenie maksymalnej równowagi między grupami etnicznymi, intencja słuszna, efekt daleki od zamierzeń.
Kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi zazwyczaj o pieniądze. Tym razem jednak przyczyną zaostrzenia antagonizmów między Walonami a Flamandami są kwestie językowe, ale też wysuwane przez Flamandów żądania większej decentralizacji. Owa decentralizacja w konsekwencji mogłaby być kolejnym krokiem na drodze ku większej autonomii Flandrii, gdzie niektórzy politycy głośno domagają się wręcz secesji.
Patrząc na to z szerszej perspektywy, rotacyjne prezydencje nie są ostatnimi czasy specjalnie szczęśliwe. Czesi w czasie swoich sześciu miesięcy przeżyli upadek rządu. Belgowie, którzy za dwa miesiące przejmą wodze, będą musieli ratować się wcześniejszymi wyborami i przymusowym sklecaniem Rady Ministrów. Ciekawe, jakie wnioski wyciągnie z tego Polska, której w czasie prezydencji szykują się wybory.