Groźby Korei Północnej pod adresem Seulu i zapowiedzi zatopienia południowokoreańskich okrętów biorących udział w ćwiczeniach u wybrzeży Korei, to kolejna tura wojennej retoryki Kim Dzong Ila, nastawionej na osiągnięcie konkretnych celów.
Formalnie oba państwa koreańskie pozostają wciąż w stanie wojny, ponieważ konflikt z lat 1950-1953 nie zakończył się podpisaniem traktatu pokojowego. Jeśli dodać do tego totalitarny system rządów w Korei Północnej trzeba stwierdzić, że ciągłe prowokacje są czymś całkowicie normalnym.
Wojenna retoryka Kim Dzong Ila nie jest niczym nowym. 23 grudnia 2008 roku Phenian oskarżył południowego sąsiada i Stany Zjednoczone o przygotowywanie wojny. „Półwysep Koreański staje się świadkiem coraz gorszej sytuacji" – mówił szef północnokoreańskiego resortu obrony Kim Il Chol – „Jest to konsekwencją wrogiej polityki amerykańskich imperialistów i ich popleczników”. Minister zapowiedział wówczas, że Korea Północna jest gotowa zamienić swojego sąsiada w „morze ognia”.
Jeszcze poważniejszym sygnałem był test rakietowy z marca 2009 roku. Rakieta dalekiego zasięgu przeleciała wtedy nad terytorium Japonii i rzekomo wyniosła na orbitę północnokoreańskiego satelitę komunikacyjnego. W grudniu ubiegłego roku i podczas ostatnich, lipcowych ćwiczeń również grożono użyciem siły zbrojnej – nie wykluczając nawet wykorzystania broni atomowej..
Korea Północna machająca szablą, doskonale wykorzystuje trudną sytuację, w jakiej znajdują się Stany Zjednoczone. USA pochłonięte wojną w Afganistanie, ciągle utrzymują wojska w Iraku, a w dodatku wciąż nierozwiązany pozostaje problem irański. Zwiększone zaangażowanie militarne na Półwyspie Koreańskim jest więc prawie niemożliwe – tym bardziej, że sprzeciwia się temu wielu Koreańczyków z południa, a także Chiny uznające się za hegemona w tej części Azji.
Świadome wywołanie konfliktu zbrojnego w tej części świata wydaje się bardzo mało prawdopodobne. Wojna nie leży w interesie żadnego z zainteresowanych – ani Stanów Zjednoczonych, ani Korei Północnej, ani Korei Południowej. Gdyby bowiem Korea Północna chciała zaatakować flotę sąsiada z południa, wykorzystałaby element zaskoczenia, a nie informowała o tym przed faktem. Chodzi więc wyłącznie o to, żeby naprężyć muskuły i pokazać światu swoją siłę. Tym bardziej, że jednocześnie Korea Północna zapowiedziała gotowość wznowienia rozmów na temat swojego programu atomowego. Nie od dziś wiadomo, że najlepszą pozycją w takich negocjacjach jest pozycja siły. Im wyższy poziom napięcia międzynarodowego, tym łatwiej o uznanie nawet małej poprawy za wielki sukces.
Wojenna retoryka Kim Dzong Ila nie jest niczym nowym. 23 grudnia 2008 roku Phenian oskarżył południowego sąsiada i Stany Zjednoczone o przygotowywanie wojny. „Półwysep Koreański staje się świadkiem coraz gorszej sytuacji" – mówił szef północnokoreańskiego resortu obrony Kim Il Chol – „Jest to konsekwencją wrogiej polityki amerykańskich imperialistów i ich popleczników”. Minister zapowiedział wówczas, że Korea Północna jest gotowa zamienić swojego sąsiada w „morze ognia”.
Jeszcze poważniejszym sygnałem był test rakietowy z marca 2009 roku. Rakieta dalekiego zasięgu przeleciała wtedy nad terytorium Japonii i rzekomo wyniosła na orbitę północnokoreańskiego satelitę komunikacyjnego. W grudniu ubiegłego roku i podczas ostatnich, lipcowych ćwiczeń również grożono użyciem siły zbrojnej – nie wykluczając nawet wykorzystania broni atomowej..
Korea Północna machająca szablą, doskonale wykorzystuje trudną sytuację, w jakiej znajdują się Stany Zjednoczone. USA pochłonięte wojną w Afganistanie, ciągle utrzymują wojska w Iraku, a w dodatku wciąż nierozwiązany pozostaje problem irański. Zwiększone zaangażowanie militarne na Półwyspie Koreańskim jest więc prawie niemożliwe – tym bardziej, że sprzeciwia się temu wielu Koreańczyków z południa, a także Chiny uznające się za hegemona w tej części Azji.
Świadome wywołanie konfliktu zbrojnego w tej części świata wydaje się bardzo mało prawdopodobne. Wojna nie leży w interesie żadnego z zainteresowanych – ani Stanów Zjednoczonych, ani Korei Północnej, ani Korei Południowej. Gdyby bowiem Korea Północna chciała zaatakować flotę sąsiada z południa, wykorzystałaby element zaskoczenia, a nie informowała o tym przed faktem. Chodzi więc wyłącznie o to, żeby naprężyć muskuły i pokazać światu swoją siłę. Tym bardziej, że jednocześnie Korea Północna zapowiedziała gotowość wznowienia rozmów na temat swojego programu atomowego. Nie od dziś wiadomo, że najlepszą pozycją w takich negocjacjach jest pozycja siły. Im wyższy poziom napięcia międzynarodowego, tym łatwiej o uznanie nawet małej poprawy za wielki sukces.