O łamaniu praw człowieka w Chinach (m.in. prześladowania chrześcijan, przymusowe aborcje, represjonowanie opozycji) mało kto otwarcie mówił. I właśnie w takim kontekście nagrodzenie pokojowym Noblem chińskiego dysydenta jest bardzo symbolicznym i ważnym znakiem. To jednocześnie próba przywrócenia prestiżu samej nagrodzie, która po kilku nietrafionych nominacjach (m.in. dla prezydenta Baracka Obamy czy wcześniej dla Ala Gore'a) straciła na znaczeniu.
Uhonorowanie Noblem Liu Xiaobo można w pewnym sensie porównać do tego, czym było przyznanie tej nagrody Lechowi Wałęsie. W obu przypadkach wyróżnieni zostali nie tylko sami dysydenci, ale i ich narody. W obu przypadkach werdykt miał stać się czytelnym sygnałem, że wspólnota międzynarodowa nie zapomniała o obywatelach chińskich, czy wcześniej polskich.Różnica jest jedna, ale za to istotna. O ile PRL w 1983 roku był już w fazie schyłkowej, podobnie jak ku finansowej i politycznej ruinie zaczynał się chylić Związek Radziecki, o tyle Chiny w 2010 roku są w fazie wzrostu, z roku na rok umacniając swą pozycję jednej z największych gospodarczych potęg świata, z którą trzeba się liczyć.