Wnioskując z ostatnich wypowiedzi niemieckich polityków i popularności antyislamskich haseł u naszych zachodnich sąsiadów, można by pomyśleć, że Niemcy dołączą do niechlubnego grona państw, które z imigrantami nie chce już mieć nic wspólnego. Tak się jednak nie stanie. Berlinowi brakuje bowiem ludzi do pracy.
W 2008 roku Niemcy po raz pierwszy stanęli przed niespotykaną dla nich sytuacją: z ich kraju wyjechało na stałe więcej osób, niż postanowiło się tam osiedlić. Orędownicy ograniczenia imigracji byli zachwyceni. Może właśnie dlatego Thilo Sarrazin wziął się za pisanie bijącej rekordy popularności książki, w której ostrzega przed islamizacją Niemiec. Straszy i znajduje poparcie – ostatnie sondaże wykazują, że były członek zarządu Bundesbanku mógłby liczyć na 20 procent głosów, gdyby założył partię. Tak, tak - co piąty Niemiec zagłosowałby na partię człowieka uważającego, że muzułmanie mają niższy iloraz inteligencji niż przedstawiciele innych wyznań. Oczywiście, zdaniem autora tej oryginalnej tezy, jest to kwestia genów. Sarrazin przygotował sobie wprawdzie duży zapas listków figowych, żeby za bardzo nie razić najostrzejszymi tezami, ale daje Niemcom jasny sygnał: nie cackajmy się z imigrantami.
Kanclerz Merkel odcina się od kontrowersyjnych poglądów, a Sarazzin nie pełni już swego stanowiska w Bundesbanku. Na horyzoncie pojawił się jednak premier Bawarii, Horst Seehofer, który nie chce w Niemczech imigrantów "z obcych kręgów kulturowych". A tych nad Renem całkiem sporo – wystarczy przejść się po berlińskim Kreuzbergu, albo Muelheim w Kolonii. Politycy CDU i FDP mówią o uproszczeniu, jakim posłużył się Seehofer, ale społeczny barometr pokazuje, że przetrwanie koncyliacyjno nastawionych liderów może być zagrożone. Radykalne głosy mogą przełożyć się na wyniki wyborów, ponieważ Niemcy zdają się już być zmęczeni ciągłym pomaganiem słabo integrującym się przybyszom.
Trudno stwierdzić, czy Niemcy pójdą w ślady Holandii, Szwecji czy Austrii, gdzie radykalna prawica utożsamiająca antyislamskie tendencje cieszy się nienotowanym do tej pory poparciem. Czy możemy się spodziewać małej apokalipsy na, wydawałoby się, skutecznie zabetonowanej scenie politycznej? Zanim jednak do niej dojdzie Niemcy powinni sobie odpowiedzieć na pytanie kim załatają 2,5-milionową wyrwę w społeczeństwie i w jaki sposób ograniczą przypływ obcokrajowców kuszonych dobrobytem. Tymczasem turecki minister ds. europejskich namawia mieszkających w Niemczech Turków do nauki języka. Szlifowanie niemieckiego pewnie się przyda, bo wbrew temu, co twierdzą ekstremiści, budki z kebabami z niemieckich ulic nie znikną.
Kanclerz Merkel odcina się od kontrowersyjnych poglądów, a Sarazzin nie pełni już swego stanowiska w Bundesbanku. Na horyzoncie pojawił się jednak premier Bawarii, Horst Seehofer, który nie chce w Niemczech imigrantów "z obcych kręgów kulturowych". A tych nad Renem całkiem sporo – wystarczy przejść się po berlińskim Kreuzbergu, albo Muelheim w Kolonii. Politycy CDU i FDP mówią o uproszczeniu, jakim posłużył się Seehofer, ale społeczny barometr pokazuje, że przetrwanie koncyliacyjno nastawionych liderów może być zagrożone. Radykalne głosy mogą przełożyć się na wyniki wyborów, ponieważ Niemcy zdają się już być zmęczeni ciągłym pomaganiem słabo integrującym się przybyszom.
Trudno stwierdzić, czy Niemcy pójdą w ślady Holandii, Szwecji czy Austrii, gdzie radykalna prawica utożsamiająca antyislamskie tendencje cieszy się nienotowanym do tej pory poparciem. Czy możemy się spodziewać małej apokalipsy na, wydawałoby się, skutecznie zabetonowanej scenie politycznej? Zanim jednak do niej dojdzie Niemcy powinni sobie odpowiedzieć na pytanie kim załatają 2,5-milionową wyrwę w społeczeństwie i w jaki sposób ograniczą przypływ obcokrajowców kuszonych dobrobytem. Tymczasem turecki minister ds. europejskich namawia mieszkających w Niemczech Turków do nauki języka. Szlifowanie niemieckiego pewnie się przyda, bo wbrew temu, co twierdzą ekstremiści, budki z kebabami z niemieckich ulic nie znikną.