Zwycięstwo Republikanów w wyborach uzupełniających do Kongresu nie jest w cale tak jednoznaczne jak mogłoby się wydawać. Co prawda zdobyli oni większość w Izbie Reprezentantów, ale w Senacie, mimo utraty pięciu mandatów, przewagę utrzymali Demokraci i co najmniej przez następne dwa lata to oni będą główną siłą na amerykańskiej scenie politycznej.
Barack Obama za przyczynę porażki Demokratów uznał frustrację wyborców, rozczarowanych brakiem poprawy sytuacji gospodarczej. Prezydent nie omieszkał też zaznaczyć, że w obecnej sytuacji, gdy żadna partia nie ma pełni władzy, niezbędna jest współpraca w kluczowych sprawach i zadeklarował, że z chęcią wysłucha republikańskich propozycji dotyczących między innymi wizji reformy sytemu opieki medycznej.
Czy tego typu deklaracje mają jakiekolwiek znaczenie? Republikanie jednoznacznie deklarują, że nie widzą potrzeby jakichkolwiek zmian w tej dziedzinie i ustami nowego speakera Izby Reprezentantów, John Boehnera oskarżają Obamę o chęć zrujnowania najlepszego na świecie systemu opieki zdrowotnej oraz doprowadzenia do bankructwa państwa. Taka postawa nie jest zapowiedzią "współpracy w kluczowych sprawach", ale raczej preludium bezwzględnej walki jaka będzie się rozgrywać między obiema partiami na pozostałych polach, w tym przede wszystkim w kwestii kolejnych wydatków na stymulowanie pogrążonej w recesji amerykańskiej gospodarki.
Czy w obliczu wciąż spadającego zaufania społeczeństwa do polityków Republikanie będą w stanie długo utrzymać obecne poparcie opierając się jedynie na negowaniu poczynań prezydenta i sabotowaniu działań Demokratów? Ruch „Tea Party", który okazał się kluczowy dla wyniku Partii Republikańskiej, powstał jako forma sprzeciwu wobec poczynań rządu federalnego. Utrzymanie jego spójności na dłuższą metę będzie wymagało jakiegoś pozytywnego programu. Wykreowani przez ruch liderzy tacy jak Marc Rubio czy Rand Paul będą musieli zaproponować własną wizję wychodzenia z kryzysu, skoro udało się już częściowo zrealizować podstawowe „herbaciane” hasło – "Give Us Our Country Back". Tu pojawia się jednak problem, ponieważ aby przeforsować swoje pomysły, "herbaciani" kandydaci będą musieli szybko nauczyć się funkcjonować w ramach kontestowanych przez nich waszyngtońskich elit, a Partia Republikańska, która wtorkowym zwycięstwem wydostała się z politycznego okrążenia w jakim została zamknięta w 2008 roku, w coraz mniejszym stopniu będzie uzależniona od ich ultrakonserwatywnych wyborców.
Dla Demokratów porażka ma oprócz wielu negatywnych także kilka dobrych stron. Przede wszystkim utrata pełni władzy stanowi doskonałą wymówkę dla niepowodzeń Baracka Obamy, który będzie mógł teraz tłumaczyć powolne tempo zmian niekorzystnym układem sił w Kongresie. Idealistyczną wizję, z którą szedł do ostatnich wyborów prezydent, będzie można zastąpić bardziej realistycznym programem uwzględniającym także postulaty Republikanów, co może w efekcie wyjść urzędującemu prezydentowi, na dobre. Zwłaszcza że Republikanie, mimo kilku spektakularnych zwycięstw, wciąż nie wykreowali lidera, który osobistą popularnością mógłby się równać z Obamą. Sarah Palin usiłująca wcielić się w rolę nowej twarzy Republikanów nie była w stanie przechylić szali zwycięstwa w Delaware, Kalifornii czy Nevadzie, a zdecydowanie zbyt wielu Amerykanów nie traktuje jej poważnie. Warto też pamiętać, że obecna sytuacja bardzo przypomina tą z 1994 roku kiedy to po dwóch latach rządów Billa Clintona Demokraci również stracili większość w Izbie Reprezentantów, aby później zdominować amerykańską scenę polityczną dzięki niezwykle udanym reformom gospodarczym.
Z kolei Republikanie, mimo iż złapali drugi oddech i pozbyli się kompleksu Obamy, osiągnęli to głównie dzięki bardzo niestałej w swoich preferencjach grupie umiarkowanych wyborców, rozczarowanych rządami Demokratów. Poza tym "Tea Party", jeden z architektów konserwatywnego sukcesu, bardzo szybko może stać się dla Partii Republikańskiej balastem.
Największym przegranym tych wyborów jest bez wątpienia sam Barack Obama, który powoli staje się antybohaterem nie tylko dla opozycji, ale również dla części swoich wyborców. Pierwszy czarnoskóry prezydent USA stracił gdzieś umiejętność odczytywania intencji wyborców i coraz bardziej przygniata go własna legenda, której chyba najbardziej kuriozalną częścią jest Pokojowa Nagroda Nobla. Obiecując Amerykanom zmianę w trudnych czasach Obama przecenił cierpliwość swoich rodaków. Ale może taki zimny prysznic był Obamie potrzebny - bo nic tak jak porażka nie wyzwala w politykach nowych pokładów energii do reformowania państwa.
Czy tego typu deklaracje mają jakiekolwiek znaczenie? Republikanie jednoznacznie deklarują, że nie widzą potrzeby jakichkolwiek zmian w tej dziedzinie i ustami nowego speakera Izby Reprezentantów, John Boehnera oskarżają Obamę o chęć zrujnowania najlepszego na świecie systemu opieki zdrowotnej oraz doprowadzenia do bankructwa państwa. Taka postawa nie jest zapowiedzią "współpracy w kluczowych sprawach", ale raczej preludium bezwzględnej walki jaka będzie się rozgrywać między obiema partiami na pozostałych polach, w tym przede wszystkim w kwestii kolejnych wydatków na stymulowanie pogrążonej w recesji amerykańskiej gospodarki.
Czy w obliczu wciąż spadającego zaufania społeczeństwa do polityków Republikanie będą w stanie długo utrzymać obecne poparcie opierając się jedynie na negowaniu poczynań prezydenta i sabotowaniu działań Demokratów? Ruch „Tea Party", który okazał się kluczowy dla wyniku Partii Republikańskiej, powstał jako forma sprzeciwu wobec poczynań rządu federalnego. Utrzymanie jego spójności na dłuższą metę będzie wymagało jakiegoś pozytywnego programu. Wykreowani przez ruch liderzy tacy jak Marc Rubio czy Rand Paul będą musieli zaproponować własną wizję wychodzenia z kryzysu, skoro udało się już częściowo zrealizować podstawowe „herbaciane” hasło – "Give Us Our Country Back". Tu pojawia się jednak problem, ponieważ aby przeforsować swoje pomysły, "herbaciani" kandydaci będą musieli szybko nauczyć się funkcjonować w ramach kontestowanych przez nich waszyngtońskich elit, a Partia Republikańska, która wtorkowym zwycięstwem wydostała się z politycznego okrążenia w jakim została zamknięta w 2008 roku, w coraz mniejszym stopniu będzie uzależniona od ich ultrakonserwatywnych wyborców.
Dla Demokratów porażka ma oprócz wielu negatywnych także kilka dobrych stron. Przede wszystkim utrata pełni władzy stanowi doskonałą wymówkę dla niepowodzeń Baracka Obamy, który będzie mógł teraz tłumaczyć powolne tempo zmian niekorzystnym układem sił w Kongresie. Idealistyczną wizję, z którą szedł do ostatnich wyborów prezydent, będzie można zastąpić bardziej realistycznym programem uwzględniającym także postulaty Republikanów, co może w efekcie wyjść urzędującemu prezydentowi, na dobre. Zwłaszcza że Republikanie, mimo kilku spektakularnych zwycięstw, wciąż nie wykreowali lidera, który osobistą popularnością mógłby się równać z Obamą. Sarah Palin usiłująca wcielić się w rolę nowej twarzy Republikanów nie była w stanie przechylić szali zwycięstwa w Delaware, Kalifornii czy Nevadzie, a zdecydowanie zbyt wielu Amerykanów nie traktuje jej poważnie. Warto też pamiętać, że obecna sytuacja bardzo przypomina tą z 1994 roku kiedy to po dwóch latach rządów Billa Clintona Demokraci również stracili większość w Izbie Reprezentantów, aby później zdominować amerykańską scenę polityczną dzięki niezwykle udanym reformom gospodarczym.
Z kolei Republikanie, mimo iż złapali drugi oddech i pozbyli się kompleksu Obamy, osiągnęli to głównie dzięki bardzo niestałej w swoich preferencjach grupie umiarkowanych wyborców, rozczarowanych rządami Demokratów. Poza tym "Tea Party", jeden z architektów konserwatywnego sukcesu, bardzo szybko może stać się dla Partii Republikańskiej balastem.
Największym przegranym tych wyborów jest bez wątpienia sam Barack Obama, który powoli staje się antybohaterem nie tylko dla opozycji, ale również dla części swoich wyborców. Pierwszy czarnoskóry prezydent USA stracił gdzieś umiejętność odczytywania intencji wyborców i coraz bardziej przygniata go własna legenda, której chyba najbardziej kuriozalną częścią jest Pokojowa Nagroda Nobla. Obiecując Amerykanom zmianę w trudnych czasach Obama przecenił cierpliwość swoich rodaków. Ale może taki zimny prysznic był Obamie potrzebny - bo nic tak jak porażka nie wyzwala w politykach nowych pokładów energii do reformowania państwa.