Karenowie oraz inne mniejszości etniczne, które stanowią co najmniej jedną trzecią ludności Birmy i posiadają własne armie, od lat walczą z władzą centralną o większą autonomię. Choć w poniedziałkowych walkach uczestniczyła niewielka części bojowników kareńskich, to mogą oznaczać one początek poważniejszego konfliktu. W zeszłym tygodniu organizacja birmańska działająca za granicą Demokratyczny Głos Birmy, ogłosiła sojusz sześciu grup rebelianckich ze stanów Karen, Kaczin i Szan. Jak zauważa analityk Maung Zarni z London School of Economics "prawdziwy sojusz wojskowy" zakładający, że "atak przeciw jednemu jest atakiem przeciw nam wszystkim", może być zapowiedzią wojny domowej.
Niedzielne wybory były pierwszymi wyborami w Birmie od 1990 roku, kiedy to rządzący krajem wojskowi nie przyjęli do wiadomości przygniatającego zwycięstwa opozycji. Przed niedzielnym głosowaniem junta zapowiadała powstanie pierwszego rządu cywilnego, ale Zachód i Birmańczycy mieszkający za granicą uważają, że wybory były farsą. W ordynacji wyborczej wojskowi zastrzegli sobie m.in. prawo mianowania jednej czwartej deputowanych oraz deklarowali, że nadal będą obsadzać najważniejsze stanowiska w rządzie. Opozycja wezwała obywateli do bojkotu głosowania. W poniedziałek Stany Zjednoczone i Australia uznały, że wybory nie były ani wolne, ani sprawiedliwe.
zew, PAP