Dlaczego państwo bogatsze od Polski pogrąża się w kryzysie? Co dzieje się w Argentynie? Reporter "Wprost" z Buenos Aires:
Dwa tygodnie, które wstrząsnęły Argentyną, przyniosły jej 29 zabitych, spalenie wnętrz Kongresu, uliczne walki i... polityczny rekord Guinessa. W tym krótkim czasie Argentyńczycy mieli bowiem kolejno aż pięciu prezydentów. Władza przypominała gorącego ziemniaka przerzucanego z rąk do rąk. Mimo to, wśród polityków wciąż nie brak chętnych do poparzenia sobie dłoni.
"Jesteśmy bogaci"
W Buenos Aires zarówno święta, jak i Nowy Rok były tym razem wyjątkowo przygnębiające. W sylwestrową noc centralne ulice miasta były niemal wymarłe. Nie dało się słyszeć głośnej muzyki. Gdyby nie wybuchy petard i nielicznych fajerwerków trudno byłoby się zorientować, że właśnie nastaje Nowy Rok. Wszyscy z niepokojem czekali na to, co przyniosą następne dni w kraju, który ma dochód narodowy na mieszkańca, jaki nie przyniósłby mu wcale wstydu w Europie, a jednak znajduje się na krawędzi bankructwa.
Tego właśnie nikt nie może pojąć. - Rozejrzyj się wokół, przecież my jesteśmy bogaci! - Sebastian, student prawa pokazuje wymownym gestem na ulice Buenos, które wygląda jak światowa metropolia. To powszechny pogląd. - Tu wystarczy rzucić cokolwiek na ziemię, żeby zbierać plony, i to przez cały rok - mówi taksówkarz Juan Carlos, imiennik hiszpańskiego króla. - Wszyscy moglibyśmy tu żyć jak królowie - rozmarza się.
Miłe krachu początki
Chyba właśnie takie przekonanie legło u podstaw obecnych kłopotów Argentyny. Ambitne reformy prezydenta Carlosa Menema i jego ministra gospodarki Domingo Cavallo w ostatniej dekadzie miały wyciągnąć kraj z ekonomicznego marazmu, w jaki popadł na skutek działań naśladowców Perona, a zwłaszcza pod rządami wojskowej dyktatury na przełomie lat 70. i 80. Obaj przywódcy przywrócili ludziom wiarę w to, że Argentyna znów może być takim krajem, jakim była w latach 30. ubiegłego stulecia, czyli siódmą potęgą gospodarczą świata, z poziomem życia porównywalnym z Kanadą. Wtedy Argentyna była Mekką dla szukających nowego życia przybyszów z Europy, w tym pogrążonej wówczas w wojnie domowej, a potem frankistowskiej dyktaturze Hiszpanii.
Dziś wielu znajomych Sebastiana albo już spakowało manatki, żeby wyjechać do Hiszpanii, albo myśli o tym. Okazało się, że Menem i Cavallo przedobrzyli. Przeliczyli się z możliwościami Argentyny. Sprywatyzowanie gospodarki i zduszenie inflacji nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, a gwoździem do trumny reform okazało się ustanowienie wymienialności peso do dolara w stosunku 1:1. Gospodarka była zbyt słaba, w porównaniu z USA, by unieść ciężar tak mocnej waluty, jak dolar.
Argentynie zabrakło w końcu pieniędzy na obsługę długu, a w kraju nastąpił wybuch społecznego niazadowolenia, gdyż rząd w desperacji zaczął szukać środków na bankowych kontach obywateli. Wskutek nałożonych ograniczeń z własnego konta można było wybrać nie więcej niż 250 dolarów tygodniowo. To wyprowadziło ludzi na ulice. Biedacy rzucili się grabić supermarkety. Przedstawiciele klasy średniej organizowali demonstracje. Znakiem charakterystycznym protestów stały się przynoszone z domów pokrywki, rondle, puszki i garnki, w które uderzano czym popadło. Hałas miał obudzić rządzących. Nie były go w stanie zagłuszyć policjanci stukający pałkami w tarcze.
Rewolucja rondli i maili
Sebastian na pożegnanie daje mi adres swej poczty internetowej, mówiąc, że nie stać go już na płacenie rachunków za komórkę. Obiecuje dać znać o najbliższym proteście. Kilka innych osób robi to samo podczas kolejnych demonstracji. Tak właśnie organizowali się protestujący. Stojąc w kolejkach do banków przekazywali sobie adresy poczty elektronicznej i później informowali nawzajem o zamierzeniach. Podobnie skrzykiwali się wcześniej antyglobalisci np. w amerykańskim Seattle. Ta technika porozumiewania się ukazuje dobrze, w jakim kraju odbywają się protesty. W Buenos Aires kawiarnie internetowe są dosłownie na każdym kroku, a stopień informatyzacji społeczeństwa jest nie gorszy niż w Europie. Produkt krajowy brutto w przeliczeniu na statystycznego Argentyńczyka to ponad 7,5 tys. dolarów, a w centralnej części stołecznej aglomeracji (gdzie żyją 3 spośród 13 mln mieszkańców miasta) nawet ok. 20 tys. na osobę.
Nie wolno wszak zapominać, że druga strona medalu jest znacznie mniej lśniąca. To typowa nie dla Europy, lecz dla Ameryki Łacińskiej głęboka przepaść między bogatymi, a biednymi. 10 proc. najbogatszych Argentyńczyków osiąga połowę całych dochodów kraju, podczas gdy w rękach 10 proc. obywateli wegetujących na dnie społecznej piramidy jest ledwie 1 proc. narodowego bogactwa.
Do domu Alejandra i Antonii jedzie się wzdłuż cuchnącej rzeki Riachuelo, wyznaczającej granicę stołeczności Buenos. Po drodze ciągną się rzędy opustoszałych, zdewastowanych budynków fabryk, wysypiska śmieci i prowizorycznie sklecone domostwa. 35-letni Alejandro Martin i jego o dwa lata starsza towarzyszka życia, Paragwajka Antonia Colman mieszkają z pięciorgiem dzieci w murowanym domu, który bardziej przypomina barak. Wokół unosi się jeszcze zapach zgnilizny - pozostałość po powodzi sprzed dwóch miesięcy. W oczach mieszkańców faweli, gdzie mieszka się w budach z kartonu, folii czy żelastwa, Antonia i Alejandro są i tak szczęściarzami, bo mają bieżącą wodę, światło i telewizor. Jedyne źródło utrzymania rodziny to wózek, dzięki któremu Alejandro rozładowuje i rozwozi po straganach towary, przywiezione tirami na ogromny stołeczny rynek hurtowo-detaliczny Mercado Central. Praca jest oczywiście na czarno. W lecie, gdy ruch na rynku jest mniejszy, zarabia od 5 do 10 peso dziennie, podczas gdy gazeta lub tani hot-dog kosztują 1 peso.
Para uskarża się, że okolica ich domu jest coraz bardziej niebezpieczna. - Trzysta metrów stąd zastrzelili kobietę. Wyszła na ulicę, gdy kradziono jej samochód - mówi Antonia. Na wszelki wypadek mają cztery psy i pistolet. Zresztą, wszyscy wokół są uzbrojeni.
Tego samego dnia, kiedy Kongres wybierał piątego prezydenta w ciągu dwóch tygodni, w stolicy trwały protesty. Najpierw w ciągu dnia na kamienie i pałki walczyli ze sobą bojówkarze partii peronistowskiej, popierający swego kandydata Eduardo Duhalde, i jego przeciwnicy z lewicy. Wieczorem do głosu znów doszły rondle. Demonstranci, odcięci od Kongresu dwoma rzędami wysokich policyjnych zapór, przez całą noc domagali się ustąpienia Duhalde i nowych wyborów.
Kalejdoskop polityczny
Nowy prezydent zapowiedział energiczne wprowadzanie programu, z jakim przegrał wybory prezydenckie dwa lata temu. Uliczne nastroje nie są jednak zbyt przychylne dla Eduardo Duhalde. Mimo to, jak mówi Michael Soltys, redaktor naczelny wpływowego, anglojęzycznego dziennika "Buenos Aires Herald", nowy prezydent ma duże szanse przetrwania, gdyż zawsze płynie z falą. Jest politykiem, którego działania są dyktowane przez wyniki sondaży. W dodatku teraz peroniści przestaną zaogniać nastroje społeczne, co wcześniej robili, by dojść do władzy. Z drugiej strony, zdaniem pamiętającego o swych polskich korzeniach redaktora, ta giętkość może uniemożliwić Duhalde gruntowną przebudowę gospodarki, bo nie będzie chciał płynąć pod prąd nastrojów. Nie brak przeciwników nowego lidera w szeregach peronistów. Gubernator prowincji Cordoba, Manuel de la Sota otwarcie żąda wcześniejszych wyborów. Skrajna lewica zachęca do protestu.
W uśmierzaniu społecznych nastrojów ma pomagać Duhalde jego żona - to oczywiste nawiązanie do legendy Peronów. Polityką argentyńską wciąż zdają się rządzić ich trumny. Z ulic z kolei nie wyparował chyba jeszcze rewolucyjny duch urodzonego w Argentynie Ernesto Che Guevary. Demonstranci uznają całą klasę polityczną za zakłamaną i skorumpowaną. z trudem przychodzi ułatwianie rozmowy dwóch światów, zasypanie podziału na "my" i "oni". Czy ta sztuka uda się Duhalde?
Juliusz Urbanowicz
Buenos Aires
Pełny tekst pt. "Peron kontra Che Guevara" w najnowszym, 998 numerze tygodnika "Wprost" w sprzedaży od poniedziałku 7 stycznia.
"Jesteśmy bogaci"
W Buenos Aires zarówno święta, jak i Nowy Rok były tym razem wyjątkowo przygnębiające. W sylwestrową noc centralne ulice miasta były niemal wymarłe. Nie dało się słyszeć głośnej muzyki. Gdyby nie wybuchy petard i nielicznych fajerwerków trudno byłoby się zorientować, że właśnie nastaje Nowy Rok. Wszyscy z niepokojem czekali na to, co przyniosą następne dni w kraju, który ma dochód narodowy na mieszkańca, jaki nie przyniósłby mu wcale wstydu w Europie, a jednak znajduje się na krawędzi bankructwa.
Tego właśnie nikt nie może pojąć. - Rozejrzyj się wokół, przecież my jesteśmy bogaci! - Sebastian, student prawa pokazuje wymownym gestem na ulice Buenos, które wygląda jak światowa metropolia. To powszechny pogląd. - Tu wystarczy rzucić cokolwiek na ziemię, żeby zbierać plony, i to przez cały rok - mówi taksówkarz Juan Carlos, imiennik hiszpańskiego króla. - Wszyscy moglibyśmy tu żyć jak królowie - rozmarza się.
Miłe krachu początki
Chyba właśnie takie przekonanie legło u podstaw obecnych kłopotów Argentyny. Ambitne reformy prezydenta Carlosa Menema i jego ministra gospodarki Domingo Cavallo w ostatniej dekadzie miały wyciągnąć kraj z ekonomicznego marazmu, w jaki popadł na skutek działań naśladowców Perona, a zwłaszcza pod rządami wojskowej dyktatury na przełomie lat 70. i 80. Obaj przywódcy przywrócili ludziom wiarę w to, że Argentyna znów może być takim krajem, jakim była w latach 30. ubiegłego stulecia, czyli siódmą potęgą gospodarczą świata, z poziomem życia porównywalnym z Kanadą. Wtedy Argentyna była Mekką dla szukających nowego życia przybyszów z Europy, w tym pogrążonej wówczas w wojnie domowej, a potem frankistowskiej dyktaturze Hiszpanii.
Dziś wielu znajomych Sebastiana albo już spakowało manatki, żeby wyjechać do Hiszpanii, albo myśli o tym. Okazało się, że Menem i Cavallo przedobrzyli. Przeliczyli się z możliwościami Argentyny. Sprywatyzowanie gospodarki i zduszenie inflacji nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, a gwoździem do trumny reform okazało się ustanowienie wymienialności peso do dolara w stosunku 1:1. Gospodarka była zbyt słaba, w porównaniu z USA, by unieść ciężar tak mocnej waluty, jak dolar.
Argentynie zabrakło w końcu pieniędzy na obsługę długu, a w kraju nastąpił wybuch społecznego niazadowolenia, gdyż rząd w desperacji zaczął szukać środków na bankowych kontach obywateli. Wskutek nałożonych ograniczeń z własnego konta można było wybrać nie więcej niż 250 dolarów tygodniowo. To wyprowadziło ludzi na ulice. Biedacy rzucili się grabić supermarkety. Przedstawiciele klasy średniej organizowali demonstracje. Znakiem charakterystycznym protestów stały się przynoszone z domów pokrywki, rondle, puszki i garnki, w które uderzano czym popadło. Hałas miał obudzić rządzących. Nie były go w stanie zagłuszyć policjanci stukający pałkami w tarcze.
Rewolucja rondli i maili
Sebastian na pożegnanie daje mi adres swej poczty internetowej, mówiąc, że nie stać go już na płacenie rachunków za komórkę. Obiecuje dać znać o najbliższym proteście. Kilka innych osób robi to samo podczas kolejnych demonstracji. Tak właśnie organizowali się protestujący. Stojąc w kolejkach do banków przekazywali sobie adresy poczty elektronicznej i później informowali nawzajem o zamierzeniach. Podobnie skrzykiwali się wcześniej antyglobalisci np. w amerykańskim Seattle. Ta technika porozumiewania się ukazuje dobrze, w jakim kraju odbywają się protesty. W Buenos Aires kawiarnie internetowe są dosłownie na każdym kroku, a stopień informatyzacji społeczeństwa jest nie gorszy niż w Europie. Produkt krajowy brutto w przeliczeniu na statystycznego Argentyńczyka to ponad 7,5 tys. dolarów, a w centralnej części stołecznej aglomeracji (gdzie żyją 3 spośród 13 mln mieszkańców miasta) nawet ok. 20 tys. na osobę.
Nie wolno wszak zapominać, że druga strona medalu jest znacznie mniej lśniąca. To typowa nie dla Europy, lecz dla Ameryki Łacińskiej głęboka przepaść między bogatymi, a biednymi. 10 proc. najbogatszych Argentyńczyków osiąga połowę całych dochodów kraju, podczas gdy w rękach 10 proc. obywateli wegetujących na dnie społecznej piramidy jest ledwie 1 proc. narodowego bogactwa.
Do domu Alejandra i Antonii jedzie się wzdłuż cuchnącej rzeki Riachuelo, wyznaczającej granicę stołeczności Buenos. Po drodze ciągną się rzędy opustoszałych, zdewastowanych budynków fabryk, wysypiska śmieci i prowizorycznie sklecone domostwa. 35-letni Alejandro Martin i jego o dwa lata starsza towarzyszka życia, Paragwajka Antonia Colman mieszkają z pięciorgiem dzieci w murowanym domu, który bardziej przypomina barak. Wokół unosi się jeszcze zapach zgnilizny - pozostałość po powodzi sprzed dwóch miesięcy. W oczach mieszkańców faweli, gdzie mieszka się w budach z kartonu, folii czy żelastwa, Antonia i Alejandro są i tak szczęściarzami, bo mają bieżącą wodę, światło i telewizor. Jedyne źródło utrzymania rodziny to wózek, dzięki któremu Alejandro rozładowuje i rozwozi po straganach towary, przywiezione tirami na ogromny stołeczny rynek hurtowo-detaliczny Mercado Central. Praca jest oczywiście na czarno. W lecie, gdy ruch na rynku jest mniejszy, zarabia od 5 do 10 peso dziennie, podczas gdy gazeta lub tani hot-dog kosztują 1 peso.
Para uskarża się, że okolica ich domu jest coraz bardziej niebezpieczna. - Trzysta metrów stąd zastrzelili kobietę. Wyszła na ulicę, gdy kradziono jej samochód - mówi Antonia. Na wszelki wypadek mają cztery psy i pistolet. Zresztą, wszyscy wokół są uzbrojeni.
Tego samego dnia, kiedy Kongres wybierał piątego prezydenta w ciągu dwóch tygodni, w stolicy trwały protesty. Najpierw w ciągu dnia na kamienie i pałki walczyli ze sobą bojówkarze partii peronistowskiej, popierający swego kandydata Eduardo Duhalde, i jego przeciwnicy z lewicy. Wieczorem do głosu znów doszły rondle. Demonstranci, odcięci od Kongresu dwoma rzędami wysokich policyjnych zapór, przez całą noc domagali się ustąpienia Duhalde i nowych wyborów.
Kalejdoskop polityczny
Nowy prezydent zapowiedział energiczne wprowadzanie programu, z jakim przegrał wybory prezydenckie dwa lata temu. Uliczne nastroje nie są jednak zbyt przychylne dla Eduardo Duhalde. Mimo to, jak mówi Michael Soltys, redaktor naczelny wpływowego, anglojęzycznego dziennika "Buenos Aires Herald", nowy prezydent ma duże szanse przetrwania, gdyż zawsze płynie z falą. Jest politykiem, którego działania są dyktowane przez wyniki sondaży. W dodatku teraz peroniści przestaną zaogniać nastroje społeczne, co wcześniej robili, by dojść do władzy. Z drugiej strony, zdaniem pamiętającego o swych polskich korzeniach redaktora, ta giętkość może uniemożliwić Duhalde gruntowną przebudowę gospodarki, bo nie będzie chciał płynąć pod prąd nastrojów. Nie brak przeciwników nowego lidera w szeregach peronistów. Gubernator prowincji Cordoba, Manuel de la Sota otwarcie żąda wcześniejszych wyborów. Skrajna lewica zachęca do protestu.
W uśmierzaniu społecznych nastrojów ma pomagać Duhalde jego żona - to oczywiste nawiązanie do legendy Peronów. Polityką argentyńską wciąż zdają się rządzić ich trumny. Z ulic z kolei nie wyparował chyba jeszcze rewolucyjny duch urodzonego w Argentynie Ernesto Che Guevary. Demonstranci uznają całą klasę polityczną za zakłamaną i skorumpowaną. z trudem przychodzi ułatwianie rozmowy dwóch światów, zasypanie podziału na "my" i "oni". Czy ta sztuka uda się Duhalde?
Juliusz Urbanowicz
Buenos Aires
Pełny tekst pt. "Peron kontra Che Guevara" w najnowszym, 998 numerze tygodnika "Wprost" w sprzedaży od poniedziałku 7 stycznia.