"Czego chcemy? Chcemy rządu!" - skandowali demonstranci. "Rząd, i to szybko!"; "Dość politycznego cyrku!"; "Nasze podatki na drogi, nie na polityków"; "Podzielić się? Nie w moim imieniu" - głosiły transparenty.
Ten ostatni nawiązywał do postulatów czołowej, nacjonalistycznej, flamandzkiej partii N-VA, bez której trudno obecnie wyobrazić sobie sformowanie w Belgii federalnego rządu. Właśnie to ugrupowanie odrzuca kolejne propozycje kompromisowego wyjścia z kryzysu, uznając, że proponowane rozwiązania nie wystarczają Flamandom, oczekującym w dłuższej perspektywie rozpadu Belgii na Flandrię i część francuskojęzyczną.
Niedzielna demonstracja, której rozmiary przerosły oczekiwania organizatorów, była pierwszym na taką skalę znakiem sprzeciwu Belgów wobec kryzysu trwającego od przyspieszonych wyborów parlamentarnych w czerwcu ubiegłego roku. Za sprawy bieżące wciąż odpowiada gabinet premiera Yvesa Leterme'a, który podał się do dymisji.
Prawdziwego rządu Belgia nie ma najdłużej w nowoczesnej historii Europy - pobiła już rekord z 1977 roku należący do sąsiedniej Holandii (208 dni). Brak postępu w negocjacjach i fiaska kolejnych mediatorów pozwalają snuć czarne scenariusze, że Belgia pobije nawet niechlubny światowy rekord, potrzebując na zawiązanie koalicji więcej czasu niż Irak w 2009 roku (289 dni).
Komentatorzy zwracają uwagę, że sprzeciw wobec nieudolnej klasy politycznej zjednoczył Belgów z obu stron granicy językowej, czyli zarówno frankofonów jak i Flamandów. W manifestacji dały się też słyszeć głosy w obronie jedności kraju - powiewały narodowe flagi, a niektórzy demonstranci nieśli plakaty z dewizą kraju: "W jedności siła" - zarówno po francusku jak i po niderlandzku.
Szerokim echem odbiło się spotkanie flamandzkich intelektualistów i artystów w piątek wieczorem w Brukseli, którzy ostro sprzeciwili się niekonstruktywnej postawie nacjonalistów z N-VA, apelując, by ich separatystycznych postulatów nie utożsamiać ze stanowiskiem ogółu Flamandów.
Wśród pięciu dwudziestoparolatków, inicjatorów demonstracji, czterech jest zresztą Flamandami. Deklarują całkowitą neutralność polityczną, którą uszanowały partie polityczne i związki zawodowe, niemal niewidoczne na manifestacji. Akcję zawiązali na portalu społecznościowym Facebook, zyskując tam w zaledwie kilka tygodni ogromną popularność sarkastycznym sloganem "Wielki mi kraj - bez rządu".
"W piątkę - mając różne korzenie, mówiąc różnymi językami i mając różne cele w życiu - udowadniamy, że można pracować razem, podczas gdy politycy nie są w stanie zacząć rozmawiać i tylko obrażają się nawzajem" - tłumaczyli organizatorzy. A cel demonstracji streścili krótko: "Myśmy zagłosowali, niech oni rządzą".
Trwający kryzys uwypuklił niemożność przezwyciężenia waśni między frankofonami i Flamandami mieszkającymi w Belgii. Na znane od dawna spory językowe, gospodarcze i kulturowe nałożył się po wyborach ostry podział polityczny: francuskojęzyczna Partia Socjalistyczna pod wodzą Elio Di Rupo dominuje w pejzażu politycznym na południu kraju i w Brukseli, ale to flamandzcy nacjonaliści z N-VA w czerwcu zostali największą siłą polityczną kraju, głosząc hasła dalszego uniezależnienia Flandrii.
pap, em