W Trypolisie bez zmian. A Zachód płaci

W Trypolisie bez zmian. A Zachód płaci

Dodano:   /  Zmieniono: 
Chociaż operacja w Libii trwa już ponad tydzień, nadal nikt nie wie do czego ma doprowadzić. A tymczasem koszty rosną.
Kilka dni temu prezydent Barack Obama stwierdził, że interwencja zbrojna przeciwko Libii przynosi sukcesy – siły Kadafiego zostały zatrzymane, Libię objęto embargo, strefa zakazu lotów została wprowadzona, a ataki na ludność cywilną w dużym stopniu ustały. Skoro więc odniesiono sukces to kiedy nastąpi koniec operacji? Na to pytanie Obama nie odpowiedział – bo odpowiedzieć nie mógł, gdyż odpowiedzi nie zna dziś nikt. To nie powinno nas dziwić – jak można mówić o terminie końca operacji, skoro wciąż nie wiadomo jakie są kryteria sukcesu misji w Libii?

Amerykanie po raz kolejny złamali „doktrynę Caspara Weinbergera" (sekretarz obrony w administracji Reagana), która mówi między innymi o tym, że Stany Zjednoczone powinny interweniować tylko wtedy, gdy zagrożone są najważniejsze interesy państwa. A kiedy już do interwencji dochodzi ważne jest wyznaczenie jasnych i możliwych do zrealizowania celów politycznych i wojskowych. Bez takich celów każda misja zakończy się tak, jak operacja w Afganistanie – ugrzęźnięciem żołnierzy w danym rejonie na długie lata. Możemy się oczywiście domyślać, że Obama liczy po cichu na odejście Kadafiego, które zakończyłoby wojnę domową w Libii – ale planów wojskowych nie należy tworzyć bazując na nadziejach.

Co ciekawe walczący w Libii Amerykanie nie odnieśli się do wydarzeń w Jemenie i w Bahrajnie, gdzie również (choć na mniejszą skalę), dochodzi do pacyfikowania cywilów. Trudno w takim wypadku uniknąć oskarżenia o polityczny cynizm. Czy Libijczycy mają większe prawo do wolności niż mieszkańcy Jemenu i Bahrajnu? Pewnie nie - ale Jemen, w odróżnieniu od Libii, to ważny sojusznik amerykański w walce z terroryzmem, a Bahrajn gości na swoim terytorium amerykańską marynarkę wojenną. Innymi słowy grzechy naszych przyjaciół musimy zaakceptować. Grzechów Kadafiego akceptować nie musimy.

Nawet jednak gdyby Amerykanie w końcu obrazili się na swoich przyjaciół z Jemenu i Bahrajnu, to i tak pewnie amerykańskie myśliwce nie pojawiłyby się nad  Manamą i Saną. Dlaczego? To proste - Stany Zjednoczone nie mogą pozwolić sobie na kolejną wojnę w regionie. Dlatego też tak ważne było, by atak na Libię rozpoczął ktoś inny (Francuzi), natomiast Amerykanie ruszyli do ataku jednocześnie z Brytyjczykami. Całość operacji uzyskała dodatkowo akceptację ONZ na wniosek Ligi Arabskiej. Wszystko to ma zademonstrować światu, że libijska operacja nie jest akcją amerykańską, lecz międzynarodową. Wtedy trudniej jest mówić o kolejnej krucjacie Waszyngtonu.

Niezależnie jednak od tego kto formalnie dowodzi operacją, wiadomo, że płacą za nią wszyscy uczestnicy koalicji. I to płacą niemało - każda wystrzelona w kierunku wojsk Kadafiego rakieta to 1,5 do 5 milionów dolarów. A przecież rakiety to nie wszystko – całodobowe utrzymywanie samolotów AWACS to koszt rzędu 330 milionów dolarów rocznie, godzina lotu myśliwca to 10 tysięcy dolarów, a za udział jednego tylko niszczyciela w misji trzeba będzie zapłacić 45 milionów dolarów rocznie. Amerykańska marynarka wojenna może wystrzelić rocznie tylko 255 rakiet – potem w jej budżecie po prostu zabraknie pieniędzy. Już teraz na operację w Libii Amerykanie wydali pół miliarda dolarów. W czasach kryzysu gospodarczego to dużo. Być może za dużo.